Z wizytą w jednym ze sławniejszych punktów na turystycznej mapie Barcelony, jakim jest zaprojektowany – a jakże – przez Gaudíego Park Güell, przetrzymaliśmy się aż do ostatniego pełnego dnia pobytu. Jeszcze przed wylotem z Warszawy, zarezerwowaliśmy bilety wstępu do gaudíowego ogródka przedziwności na dość wczesną godzinę 10:00, co, uwzględniwszy czas dojazdu do tej położonej nieco na uboczu atrakcji, było dość odważnym posunięciem, tym bardziej, że poprzedniego dnia zabalowaliśmy na imprezie świętej Eulalii. Po pełnych wrażeń poprzednich dniach w Barcelonie, organizmy podświadomie odmówiły nam posłuszeństwa do tego stopnia, że tamtego pamiętnego ranka Gabi śniło się, jak telefonicznie przekładamy godzinę przybycia, wciskając kit, że oto zgubiliśmy się w najlepiej skomunikowanym mieście, w jakim do tej pory byliśmy.
Kiedy wreszcie dotarliśmy na miejsce, zorientowaliśmy się, że większość odwiedzających postępuje w odwrotnej kolejności, jeśli chodzi o rozplanowanie pobytu w Barcelonie, plasując Park Güell na jednej z pierwszych pozycji w kolejności odwiedzin. Jestem się wręcz w stanie założyć, że w japońskich i chińskich przewodnikach po Barcelonie plenerowe dzieło Gaudíego wymieniane jest, jeśli nie na pierwszym miejscu barcelońskiego top ileś-tam, to ustępuje miejsca zapewne jedynie Sagradzie Familii. W Bazylice Świętej Rodziny nie spotkaliśmy jednak aż tylu Azjatów, a w Parku Güell stanowili oni na pierwszy (a także drugi, trzeci, czwarty…) rzut oka co najmniej połowę wszystkich odwiedzających.
Oczywiście czym innym jest połowa liczby turystów odwiedzających miasto Radom (z góry przepraszam wszystkich radomian, ale dziwnym trafem na przestrzeni lat przykleił się do Waszego miasta jakiś dziwny antykult), a czym innym połowa żądnych wrażeń podróżnych u stóp Wezuwiusza. W przypadku Parku Güell spotkaliśmy się rzecz jasna z tym drugim wariantem, przez co oczekiwanie na możliwość wykonania własnych ujęć, na których stosunek ludzi do fotografowanego otoczenia jest zadowalająco niski, było nadzwyczaj trudną lekcją cierpliwości.

Wizytę w parku zaczęliśmy od odwiedzania niewielkiego, ale jakże gaudíofikuśnego domku strażniczego (Casa del Guarda) widocznego na powyższym zdjęciu. Przechodząc obok niego tuż po wejściu na teren biletowanej części parku, nie byliśmy nawet świadomi, że jego wnętrze udostępnione jest do zwiedzania. Niemal potknęliśmy się jednak o tabliczkę informującą o tym, że czas oczekiwania na wejście wynosił od miejsca jej ustawienia około 45 minut. Tak się na szczęście złożyło, że kolejka nie sięgała ani do progu 45 minut, ani nawet 5 minut, a czas oczekiwania ograniczył się jedynie do kilku sekund potrzebnych pracownicy parku do zaznaczenia w notesie, że oto liczba osób przebywających wewnątrz budynku uległa zwiększeniu.



Kiedy wychodziliśmy, wykreśleni uprzednio z „listy obecności”, kolejka sięgała już krytycznego progu 45 minut, a jej członkowie (podobnie jak my chwilę temu) kompletnie nie byli świadomi, że zmarnują właśnie trzy kwadranse, żeby spędzić najwyżej kilka minut w towarzystwie gołych niebieskich ścian i kilku ekranów.
Szybki rzut oka na położoną tuż obok najbardziej charakterystyczną część parku – L’escalinata del drac, czyli Smocze Schody – dał nam do zrozumienia, że warto zwiedzić park w odwrotnej kolejności niż zostało to zaproponowane na wręczanej przy wejściu mapce. Była to bowiem pora rannego (o ile do okolic godziny 11:00 jakkolwiek pasuje określenie „ranny”) szczytu turystycznego, a większość nowo przybyłych odwiedzających zaczynała zwiedzanie właśnie od tej najbardziej fotogenicznej części parku.




Udaliśmy się więc wprost pod nogi przykładnym turystom podążającym zgodnie z trasą zwiedzania. Nasza podróż na przekór zaczęła się od ozdobnych wiaduktów, w obrębie których na szczególną uwagę zasługuje El Pòrtic de la Bugadera, co na polski można mało zgrabnie przetłumaczyć jako: Portyk Praczki. Także i tam nie udało nam się uciec od tłumów turystów, które były tak gęste, że zasłoniły rzeźbę będącą „imienniczką” tychże arkad. W ramach zadośćuczynienia za bezduszne minięcie rzeźby bez choćby przelotnego spojrzenia (a co za tym idzie – także bez uwiecznienia jej na choćby jednym zdjęciu), nadmienię, że jak to często w przypadku wizji artystów bywa, interpretacja przedstawionej postaci nie jest jednoznaczna. Wyznawcy jej „piorącego oblicza” ścierają się bowiem z interpretującymi postać jako osobę niosącą dary.




Chcąc, nie chcąc po spacerze pod arkadami musieliśmy w końcu dotrzeć do trzonu parku. Na nieszczęście taras widokowy – Plac Natury – był akurat remontowany. Z tego powodu połowa jego powierzchni była niedostępna dla zwiedzających, wobec czego wszyscy musieli stłoczyć się na dużo mniejszej przestrzeni. Z trudem dało się więc dojrzeć zza tłumów turystów, smartfonów i selfiesticków fikuśne mozaikowe balustrady będące motywem przewodnim wielu pamiątek z Barcelony.





Kiedy obfotografowaliśmy już tarasową rzeczywistość ze wszystkich możliwych stron, nieuchronne stało się stawienie czoła tłumom turystów zmierzających na taras zgodnie z kierunkiem opisanym na mapie. Znajdującą się pod punktem widokowym przestrzeń, która stanowiła dawniej miejsce handlu, nazywa się niekiedy Salą 100 Kolumn, pomimo iż konstrukcję wspiera aż (choć w tym wypadku: jedynie) 86 kolumn. Współcześnie pełni ona funkcje przede wszystkim „selfiowe”, choć trzeba przyznać, że nie cieszy się ono szczególną uwagą turystów, pomimo misternie zdobionego sklepienia złożonego z niewielkich kopuł.


Turystyczno-instagramowy klimat tworzy się tuż przed kolumnami na prawdopodobnie najsławniejszych schodach w Barcelonie. Zadomowiła się na nich luźna gaudíowa interpretacja salamandry będąca inspiracją zarówno dla artystów, jak i twórców pamiątek. Jest ona na tyle cennym obiektem parku, że przysługuje jej prywatny ochroniarz, który co i rusz przegania turystów opierających się o łuskę gada wykonaną techniką trencadís (mozaika wykonana z pokruszonych kawałków marmuru i innych tworzyw).

Poszukując na terenie parku oazy spokoju, zawędrowaliśmy do różniących się stylem od pozostałej części parku Ogrodów Austriackich, które nazwę swą zawdzięczają austriackiej drzewnej darowiźnie z 1977 roku.

Ucieszeni mniejszym stężeniem turystów na metr kwadratowy, postanowiliśmy wykorzystać nadarzające się okoliczności, organizując skromny piknik z udziałem słodkich i słonych przysmaków kupionych dzień wcześniej w położonym obok naszego barcelońskiego mieszkania supermarkecie. Rozpieszczeni dostępnym wyborem aż trzech wolnych ławek, usiedliśmy na tej najbardziej nasłonecznionej, która była w rzędzie druga od prawej.
Zdaję sobie sprawę z tego, że ta ławeczkowa ballada wydaje się być absolutnie zbędnym elementem opowieści, jednak uwzględniwszy trzypokoleniową azjatycką rodzinę, która niebawem przerwała nasz tzw. „święty spokój”, nabiera ona większego sensu. Azjaci zajęli wolne ławki po obu stronach naszej, co zmusiło rodzinę z Dalekiego Wschodu do dokonania podziału na starszyznę rodu, która zajęła miejsce po naszej lewej stronie, oraz siedzącą po prawej najmłodszą gałązkę rodzinnego drzewa genealogicznego wraz z rodzicami. Kiedy wszyscy rozsiedli się na swoich miejscach, rozpoczął się prawdziwy rodzinny piknik.
Ożywione rozmowy docierające do nas z obu stron przerywane były całkiem często dziecięcymi krzykami dobiegającymi przeważnie z jednej strony, choć źródło dźwięku miało tendencje do częstych zmian lokalizacji. W pewnym momencie senior rodu wstał i rzucił synowi ponad naszymi głowami mandarynkę. Na szczęście chwyt łapiącego okazał się bezbłędny. Siedzące zaś na lewej ławce seniorki rodu przez cały czas niestrudzenie uderzały uniesionymi nogami jedna o drugą, kołysząc się lekko i oczywiście nie przerywając przy tym rozmów. Może to jakiś azjatycki sposób na zmęczone nogi?



Nim opuściliśmy płatny teren, przeputaliśmy jeszcze dorobek życia na magnes w kształcie królowej parku – salamandry (6,80 euro!). Kiedy tylko przekroczyliśmy bramki wejściowo-wyjściowe, zewsząd zaatakował nas tłum sprzedawców wszelkiego rodzaju barcelońskiej tandety.


Bardziej niż stoiska z przecudnej urody pamiątkami wyróżniały się jednak fantastyczne w swej prostocie stragany sprzedawców wody, wystawiających przed sobą pełne butelek torby, które w razie potrzeby mogli przenosić, podążając za turystami. Część z nich z góry założyła formę sprzedaży mobilnej, przez co stanowili oni spory odsetek spacerujących wówczas w ogólnodostępnej części parku. Podobnie jak OPEC ustalający cenę ropy naftowej, tak güellowski kartel wodny ustanowił wartość półlitrowej butelki na kwotę jednego euro i z tego powodu ewentualny śpiew ptaków skutecznie zagłuszany był przez nawoływania w stylu amerykańskich licytatorów głoszące (zapis fonetyczny dla podkreślenia fenomenu stylu wymowy): „łoter łan juro łan juro stil kul łoter łan juro”.
Bezpłatny fragment parku okazał się zaś dużo większy od zaskakująco niewielkiej biletowanej część i wcale nie mniej godny uwagi.




Park Güell jest zdecydowanie jedną z najbardziej rozreklamowanych atrakcji Barcelony, polecaną nam także przez naszych znajomych, którzy odwiedzili już wcześniej stolicę Katalonii. Niestety unikatowy klimat parku został mocno stłamszony przez tłumy odwiedzających go turystów, co było niestety nieuniknione w przypadku atrakcji tej rangi. Ogromna liczba gości była do tego stopnia znamienna, że spośród dotychczas odwiedzonych przez nas miejsc, to właśnie w Parku Güell najczęściej towarzyszyło nam przeczucie, że stojąc w dowolnie wybranym miejscu, w ułamku sekundy załapujemy się jako niechciani bohaterowie drugiego planu na tysiącach zdjęć, które potem wrócą wraz z użytkownikami telefonów, którymi zostały wykonane, w najróżniejsze strony świata. Najwięcej z nich podąży jednak z pewnością do Azji.
Źródła:
- Benson A. i in. (tłum. Jarecka B., Lewandowski A.), Barcelona. Perfekcyjne dni, Marco Polo/Euro Pilot, Warszawa 2017
- http://barcelonacheckin.com/pl/r/barcelona_przewodnik/artykuly/wszystko-o-park-guell
- http://parkguell.barcelona/en/park-guell/emblematic-features/austria-gardens
- http://parkguell.barcelona/en/park-guell/emblematic-features/dragon-stairway
- http://parkguell.barcelona/en/park-guell/emblematic-features/greek-theatre
- http://parkguell.barcelona/en/park-guell/emblematic-features/hypostyle-room
- http://parkguell.barcelona/en/park-guell/emblematic-features/roadways-paths-viaducts