Pora na kolejny wpis z serii „cudze chwalicie, swego nie znacie”, z tym jednak wyszczególnieniem, że „cudze” nie tyczy się w tym przypadku reglamentowanej ostatnimi czasy zagranicy, lecz – dużo węziej – obszarów „aż” pozamazowieckich. Wstyd przyznać, jak bardzo lekceważyliśmy „nasz” mazowszański podnosowy turystyczny urodzaj, który bezskutecznie domagał się naszej uwagi. Do tej pory wyjazd krajową siódemką w kierunku lotniska Modlin oznaczał przecież jedno – kolejną zagraniczną wycieczkę. Aż do teraz, kiedy to, jak gdyby nigdy nic, minęliśmy lotniskowe drogowskazy, by pojechać jeszcze kilka kilometrów dalej – wprost na plażę w Pomiechówku. Tym razem nasze podróżnicze gusta zamiast Sagrady Familii czy mostu Karola, zadowolić musiała… rzeka Wkra.
Z dzienniczka hydrologa: Wkra jest prawym dopływem Narwi i choć ma długość 249 kilometrów, to na obszarach pozamazowszańskich, gdzie bierze swój początek, kamufluje się pod nazwami Nida czy Działdówka. Jak na nizinne tereny przystało, jest to rzeka typowo nizinna, o bardzo małym spadku. Z tego powodu, gdyby nurt Wkry miał być zwierzęciem, z pewnością zamieniłby się w znudzonego życiem leniwca.

Na brzegach rzeki ciężko się więc opędzić od przekrzykujących się marketingowo wypożyczalni kajaków, które za cel swego konsumenckiego ataku obrały przede wszystkim osoby kajakarsko niedoświadczone, w szczególności rodziny z dziećmi. Do tych antyrwących rzecznych zachęt czyniących z Wkry raczej kajakowy spacerniak dochodzi jeszcze jedna – prawdopodobnie nie występują tu obszary, w których woda – nawet na samym środku przekroju – sięgałaby wyżej niż do kolan. Wręczane spływakom kamizelki ratunkowe są więc kwestią czysto formalną – do wanny wszak nikt chyba nie wybiera się w tych żarówiastych wdziankach, a zarówno w „domowym SPA”, jak i na wkrzańskich meandrach, poziom wody spowoduje, że prędzej usiądziemy na dnie, niż faktycznie poddamy się dryfogennej sile kapoku i spółki (nie chcę wchodzić tu na wojenną ścieżkę z zasadami bezpieczeństwa, a jedynie zauważyć, że spływy Wkrą to naprawdę doskonała okazja do bezpiecznej, familijnej zabawy).

Nim jednak dane nam było sprawdzić swoje siły w leniwym wkrzańskim nurcie, musieliśmy zdać się na łaskę przerośniętego i niezbyt stabilnego busika, który miał nas zawieźć w górę rzeki do „punktu zrzutu”. Czterokołowa niekształtna bańka wstańka poległa jednak w nierównym pojedynku z piaszczystymi koleinami na nadwkrzańskiej przystani. Po kilku bezskutecznych próbach wydostania się z piaskowych sideł, które o mało co nie skończyły się dachowaniem, kierowca podjął decyzję o awaryjnym wyproszeniu nas z pojazdu. Dopiero odchudzony w ten sposób busik został wypuszczony z piaskowych objęć i mógł – również nie bez równowagowych problemów – „wywieźć nas w rzekę”.


Teoria organizatorska zakładała, że wykupioną przez nas najkrótszą z oferowanych w samym centrum Pomiechówka tras spływu – z miejscowości o wdzięcznej nazwie Śniadówko pokonuje się w dwie i pół godziny. Faktycznie, czas naszego „spływania” był bliski tym precyzyjnym szacunkom. Warto jednak uwzględnić fakt, że przez większość czasu przydzielone nam wiosła mogłyby śmiało spoczywać na – jako się rzekło – nie tak odległym dnie Wkry. Taki jednak miał być ten spływ – to nie wyścig olimpijski, lecz leniwy chillout w wymarzonych wręcz warunkach przyrodniczych. Delikatny wkrzański nurt i ciepłe promienie słońca łagodzone przez przyjemne powiewy wiatru sprzyjały osiągnięciu perfekcyjnego błogostanu, którego moim zdaniem nie zapewniłby ani wielogodzinny smażing na plaży, ani też dłuższe z zaproponowanych tras. Wprawdzie można by płynąć nie osiem kilometrów, lecz piętnaście lub dwadzieścia sześć – odpowiednio z Borkowa oraz Jońca – i nie dwie i pół, a pół godziny, jeśli na serio przyłożylibyśmy się do wiosłowania, jednak stan świętego, anielskiego i niczym niezmąconego spokoju staje się udziałem kajakarskiego padawana już w najkrótszym wymiarze odległościowym i rozciągłym wymiarze godzinowym.




A gdyby komuś nie wystarczyło naoczne piękno przyrody w dolinie Wkry, niechaj dowodem w sprawie stanie się objęcie kilometrowego obszaru trasy (wraz z brzegami) ochroną w ramach rezerwatu Dolina Wkry.
Największym (i jedynym na całej trasie) zastrzykiem adrenaliny zachłysnęliśmy się zaś w Kosewku. W tej pozornie tylko spokojnej wsi, na wodnej drodze stanęła nam kamienna bariera spiętrzająca wodę tuż pod drewniano-żelazną pieszą kładką. Ta skromna wkrzańska Niagara stanowi pozostałość dawnego młyna wodnego, którego koło ustawione było nietypowo jak na sztukę młynarską – poziomo.






Tuż obok (niezbyt)widokowych (ale z pewnością bardzo pouczających) nabrzeżnych założeń, po przeciwnej stronie rzeki, znajdowała się meta naszego „wyścigu”. Dziarsko wbiliśmy się więc w nabrzeżny piasek, a kiedy – po wykajakowaniu – człapaliśmy do samochodu z minami dumnych odkrywców, minęliśmy dobrze nam już znany firmowy autokar zaparkowany w piaszczystych koleinach, z których przed paroma godzinami ledwie wypełzł swym tanecznie resorowanym „krokiem”. Cóż, nauka na własnych błędach bywa trudną sztuką.
Spływ kajakowy Wkrą – za i przeciw
Jak Warszawa długa, szeroka, przeludniona i zarobiona – wszystkim z całego serca i z pełną odpowiedzialnością serdecznie polecamy kajakowy relaks w Pomiechówku!
Źródła:
- http://kajaki-wkra.com/kosewko/
- http://kajaki-wkra.com/pomiechowek/
- http://kajaki-wkra.com/rzeka-wkra/
- http://kajaki-wkra.com/splyw-kajakowy-od-jonca-pomiechowka/
- http://mazowsze.travel/jak-spedzic-czas/kajakiem/item/25-wkra