Dochodziła szósta rano. Lokalny operator turystyczny zarządził dość dotkliwą z punktu widzenia mojego wciąż zjetlagowanego organizmu zmianę godziny wyjazdu z Seulu. Strategia ta wyrażała reakcję wyprzedzającą w stosunku do obserwowanego wiosną 2023 roku wzmożonego ruchu turystycznego w Korei. Brak możliwość wcześniejszej rezerwacji wjazdu na teren Koreańskiej Strefy Zdemilitaryzowanej (Demilitarized Zone, DMZ) wymusza konieczność każdorazowego zakolejkowania się na liście oczekujących w nadziei na to, że liczba zameldowanych turystów nie przewyższy dostępnych slotów godzinowych.
Wschód słońca nad wesołym miasteczkiem
Promienie niedawno powstałego zza linii horyzontu słońca miękko przedzierały się przez pojedyncze objawy zachmurzenia, oświetlając łagodnie elementy składowe… lunaparku. Półprzytomnie uznałem tę widokówkę za kolejny slajd z przerywanej mikrodrzemkami autokarowej podróży przez seulskie przedmieścia. Jakże błędnie – wkrótce pojazd zatrzymał się, a przez okna lewej jego strony wciąż widać było kolorowe karuzele wesołego miasteczka.
Dysonans poznawczy ostatecznie przypieczętowała wulgarnie wręcz energetyczna o tak rannej porze pilotka Yoon, obwieszczając noszącą wyraźne koreańskie naleciałości angielszczyzną (potocznie określaną mianem konglish), że dotarliśmy do celu – strefy turystycznej Imjingak, oddalonej zaledwie 3 kilometry (w linii prostej) od granicy północ‑południe. Dalej bez armijnego zezwolenia ani rusz.
Do odpowiedzialnego zadania „walki o numerek”, w imieniu zapełnionego na poszczególnych seulskich punktach zbornych autokaru marki Kia, Yoon oddelegowała samą siebie, uprzednio kolekcjonując bezdyskusyjnie wszystkie paszporty. Swym pozbawionym dokumentów „podopiecznym” przyznała zaś kilka godzin na odsypianie lub zapoznanie się z okolicą, mając niemal stuprocentową pewność, że nikt nie oddali się przesadnie od swojej brązowej czy tam granatowej książeczki podróżnej.
Jednak nie takie wesołe to miasteczko
Wysokie konstrukcje lunaparku równomiernie pokryte żarówkami, po zmroku kreującymi zapewne iście bajkową atmosferę, widoczne były praktycznie z każdego miejsca turystycznego hubu rozciągającego się wokół wielkiego placu parkingowego. Żaden kolorowy plaster z Kubusiem Puchatkiem nie zalepi jednak rany jaką wyrządziła Korei wojna lat 1950-1953 określana mianem Dongjoksangjan, czyli dosłownie „wzajemnej krzywdy jednego narodu”.
Zginęło wówczas około trzech – a wedle jeszcze bardziej pesymistycznych szacunków – czterech milionów ludzi, z czego ponad połowę stanowiła ludność cywilna. To w przybliżeniu jedna dziesiąta przedwojennej populacji półwyspu… O tragizmie wydarzeń z połowy ubiegłego wieku przypominają artefakty, które – po początkowych okołowesołomiasteczkowych zdumieniach – błyskawicznie i z mentalnym hukiem sprowadziły mnie na ziemię.
Koreańska żelazna kurtyna
Symbolem kontrastowego „smutnego miasteczka” stał się prowizoryczny Most Wolności, który wzniesiono, wykorzystując filary wcześniejszej, pochłoniętej przez wojenny wir przeprawy, aby – wskutek podpisanego w 1953 roku zawieszenia broni – umożliwić powrót na Południe 12 773 jeńcom. 83 metry, które pokonali dostarczeni do miejsca wymiany ciężarówkami repatrianci mogły być najdłuższym dystansem, jaki przyszło im przejść…
Nie wszyscy mieli jednak takie szczęście. Ostrożne szacunki wspominają nawet o 10 milionach osób rozdzielonych niemal namacalnie żelazną kurtyną, rozpostartą na wysokości 38. równoleżnika, którą udało się minimalnie rozchylić dopiero w 1985 roku, kiedy zorganizowano pierwsze z cyklu bardzo oszczędnych grafikowo „spotkań po latach”. Dotychczas dopiero jedna czwarta spośród około 80 tysięcy Koreańczyków z południa oczekujących na zobaczenie swych bliskich doczekała się szansy na chwilowe wynagrodzenie wiecznej rozłąki…
Duży udział w odnalezieniu krewnych odegrał południowokoreański program telewizyjny emitowany od 30 czerwca do 14 listopada 1983 roku. W erze przedcyfryzacyjnej to właśnie 453 godziny i 45 minut wizualnych ogłoszeń tęsknych z kategorii „szukam bliskich” uświadomiło ponad 10 tysiącom rodzin, że ich krewni wciąż żyją. Na ekranach wystąpiło jednak ponad 50 tysięcy pełnych nadziei osamotnionych twarzy. Wiele mogło więc pozostać nieuświadomionych, że gdzieś w alternatywnej, północnej rzeczywistości żyli ich ukochani… Od wojny koreańskiej minęło już 7 dekad. Aż strach pytać, ile dotkniętych jej tragedią istnień opuszczało ziemski padół w samotności, niepotrzebnie.
Kolejowy durszlak na szynach zjednoczenia
Nadzieje na koreańskie pojednanie wyraża wrak parowozu ciągnącego w czasie działań wojennych skład z zaopatrzeniem w kierunku Pjongjangu. Według relacji 23‑letniego wówczas maszynisty, transport nie dotarł do celu, a jego ostrzelanie miało miejsce podczas odwrotu w pobliżu obecnej lokalizacji resztek lokomotywy, podziurawionej ponad tysiącem kul, niczym durszlak.
Po odrdzewieniu zajęła miejsce na szynach odzyskanych z dawnej linii kolejowej, która – zdaniem tych, co wierzą w zjednoczenie półwyspu – jeszcze kiedyś się przyda. Czy te nadzieje spisywane na kolorowych wstążkach przywiązywanych do zwieńczonego drutem kolczastym ogrodzenia mają szansę stać się symbolem zwycięstwa, podobnie jak goździki w Portugalii roku 1975?
Topos szynowy z nieszczęsnego parowozu urasta do miana leitmotivu całej zjednoczeniowej narracji. Niemy głos unifikacyjnych dążeń pobrzmiewa w uszach spacerujących po zrekonstruowanym w pomnikowej formie fragmencie dawnego mostu kolejowego, dumających nad makietą Półwyspu Koreańskiego wzbogaconą o dwa nadjeżdżające z północy oraz z południa pociągi zmierzające w kierunku pojednania, a nawet obserwujących wieżę z szyn, których ułożenie, miast przypadkowym, z pewnością należałoby określić mianem symbolicznego.
W stronę klimatu rodem z wesołego miasteczka niebezpiecznie skręca wąskotorowa pętla „Pokojowego pociągu” (a może jednak „Pociągu do pokoju”?). Każdy z wagoników poświęcony został innemu z państw biorących udział w zbrojnej interwencji ONZ pod dowództwem Stanów Zjednoczonych. Obok jego stacji, na wieczny odpoczynek zaparkowała kolejna, normalnotorowych tym razem rozmiarów lokomotywa, której miejsca postojowego również nie wypadałoby traktować w kategoriach losowych. Pomiędzy nią a barakiem, w którym można było zakupić północnokoreańskie banknoty w stanie menniczym, stacjonował trzyosobowy zastęp koreańskich Świadków Jehowy. W tej części parku pamięci Imjingak ewidentnie doszło więc do tak zwanego „pomieszania z poplątaniem”.
Ile kosztuje prawda?
Imjingak użyczył też plenerowej przestrzeni ekspozycyjnej pomnikowi niezwiązanemu z bratobójczym konfliktem koreańskim, lecz z drugowojenną kwestią tak zwanych „kobiet do towarzystwa”, pozostającą wciąż nierozstrzygniętą we współczesnej świadomości Koreańczyków.
Kobieca postać w pozycji siedzącej, o pełnym bólu – w miarę możliwości metalowego przewodnictwa emocji – spojrzeniu, to dość częsty motyw wykorzystywany do wynoszenia na tapet debaty publicznej brutalności i bezwzględności japońskich żołnierzy zmuszających kobiety pochodzące głównie z Korei i Chin do taśmowej prostytucji. Z drugiej jednak strony, funkcjonujące w Korei eufemistyczne określenie wianbu oznaczające „pocieszycielki”, nawiązuje do japońskiego ianfu, które miało zapewnić zjadliwy PR temu procederowi. Ponieważ samo zjawisko oraz jego skala miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego, ciężko o dokładne szacunki liczbowe, choć przypuszcza się, że dotknęło ono około 400 tysięcy kobiet, z czego połowę miały stanowić Koreanki.
Imjingak to niejedyne miejsce, na które z żalem spoglądają nieme wianbu, niepozwalające światu zapomnieć o zbrodniach, do których Japończycy wciąż nie chcą się przyznać. Ciosem w ich godność była obficie opłacona koreańsko‑japońska umowa z czasów prezydentury niesławnej Park Geun‑hye, zobowiązująca stronę pokrzywdzoną do uciszenia głosów domagających się rozliczenia winowajców z przeszłością. Zatajenie przed opinią publiczną układu w sprawie zatajenia kwestii wianbu miało krótkie nogi, w efekcie czego Korea wyasygnowała otrzymaną wcześniej od Japonii kwotę miliarda jenów, ostatecznie nie chcąc przyjmować pieniędzy za milczenie w sprawie, która wciąż pozostaje żywa i nierozwiązana.
Pokój słodki jak cukierek
A jeśli komuś znudziły się naziemne – szynowe wątki zjednoczeniowe, powiew świeżości zapewni Gondola Pokoju – kolejka linowa łącząca dwa brzegi rzeki Imjingang. Wprawdzie na szczycie stacji końcowej próżno szukać lunety do wypatrywania żywych obywateli Korei Północnej, jednak pikanterii podniebnej podróży dodaje fakt, że obszar pod jej budowę został wydzielony z Camp Greaves – byłej jednostki wojskowej Stanów Zjednoczonych.
Wielki napis „DMZ” uformowany z kolorowych, dziecięcych wiatraczków oraz trójkątny znak ostrzegający przed zaminowaniem, płynnie – z perspektywy pasażerów kolejki – przechodzący w sercokształtną ramkę do selfie to bodaj najwyrazistsze przykłady przedziwnej kategorii estetycznej, wykreowanej przez niewielką, ogrodzoną drutem kolczastym przestrzeń spacerową, do której można było ulecieć Gondolą Pokoju.
Wątpliwa kwestia amerykańska
Ustępujące siły USA „oddały” koreańskiemu rządowi teren Camp Graeves w 2007 roku. Jeden z jego obiektów udostępniono zwiedzającym w charakterze przestrzeni wystawowej pochylającej się nad życiorysami brutalnie przemodelowanymi przez koreański konflikt.
Czy ci mali‑wielcy bohaterowie mają szansę ocieplić wizerunek ingerencji USA w historię półwyspu? Na pewno nie uczynią tego szeregi megalomanizujących amerykański czyn zbrojny pomników ustawionych w tej części Imjingaku, do której dociera większość turystów.
Choć dyplomatyczny szacunek po dziś dzień obficie wyrażany jest w stosunku do krajów‑uczestników ONZ‑owskiej interwencji, co do roli Stanów Zjednoczonych opinia publiczna pozostaje niezdecydowana. To typowy obrazek, gdy pod seulską ambasadą USA jednocześnie stacjonują prewencyjnie policyjne autokary oraz manifestanci popierający zacieśnienie stosunków z Amerykanami.
Walka wiatrakami
Tematykę „cukierkowego” wołania o zaniechanie konfliktów, poza Gondolą Pokoju, podchwycił zaś także położony nieco na uboczu względem głównych zabudowań centrum turystycznego park rzeźby wszelakiej. Nie zabrakło w nim rzecz jasna kolorowych wiatraczków, a dodatkowo pojawiły się perełki, takie jak: totemy à la Wyspa Wielkanocna, kran o umaszczeniu żyrafy i wreszcie pinezka wielka tak, że mogłaby stanowić przeciwsłoneczny parasol.
Uff!
Trochę mieliśmy do zwiedzenia, a i tak pominąłem sporo obiektów strefy Imjingak. Opisanie ich wszystkich poskutkowałoby zapewne historycznym opracowaniem przebiegu i skutków wojny koreańskiej tudzież katalogiem rzeźby współczesnej, a jedne i drugie publikacje, w ilościach wystarczających zdążyły już powstać.
Mam jednak nadzieję, że ten, oby nie zbyt długi, świadomy spacer wśród symboli Imjingaku był w stanie zwrócić Waszą uwagę na kwestię leżąca u podstaw znanego współczesności koreańskiego dualizmu. Stąd dziarska Yoon zabrała pasażerów pilotowanego przez siebie autokaru za wojskowe zasieki, ale o tym opowiem na następnych przystankach.
Źródła
- Jacoby M., Korea Południowa. Republika żywiołów, Wydawnictwo MUZA, Warszawa 2018
- Korea Południowa. Zielony Przewodnik, Krawczyk A. (red.), Wydawnictwo Helion, Gliwice 2019
- https://english.visitkorea.or.kr/enu/ATR/SI_EN_3_1_1_1.jsp?cid=2376049
- https://english.visitkorea.or.kr/enu/ATR/SI_EN_3_1_1_1.jsp?cid=823146
- https://nytimes.com/1983/08/18/world/war-scattered-korean-kin-find-their-kin-at-last.html