Jjimjilbang dosłownie oznacza „ogrzewane pokoje”. Takie imię noszą koreańskie łaźnie, których historyczne korzenie wyrastają z piętnastowiecznego rozdziału kronik dynastii Joseon. Współcześnie stanowią one popularny sposób spędzania wolnego czasu – jeśli takowy pojawi się w życiu nie tylko stereotypowo zapracowanych Koreańczyków – oferując wachlarz metod wyzbycia się napięcia z eksponowanego na nadmierny stres organizmu. Śmiało można więc powiedzieć, że jjimjilbang to nie jest zwykła łaźnia, lecz styl życia, do którego wytycznych niektórzy mieszkańcy Korei podchodzą nader rygorystycznie. To właśnie od jednego z wyznawców łaźniowego rytuału odebrałem unikalną pamiątkę w postaci międzykulturowego ochrzanu.
Panie na lewo, panowie na prawo
Jjimjilbang to świątynia bezwzględnej beztekstylności, zakładająca dwupłciowy podział społeczeństwa. Szatnie, sauny i baseny występują więc parami, choć od tej reguły podczas mojej dwutygodniowej koreańskiej kariery zdarzył się jeden kuriozalny wyjątek. Nie była nim bynajmniej łaźnia koedukacyjna – ta nie wydałaby się niczym dziwnym, no chyba że w Korei… Tutaj pewien hotel w Gyeongju zrobił w kwestii równouprawnienia krok wstecz. Nie mogąc zapewnić obu płciom dostępu do łaźni, udogodnienie to skierował wyłącznie do mężczyzn! „Sauna for Men” na windowej rozkładówce hotelowych atrakcji zdecydowanie nie było tym, co chciałoby się widzieć w tak wysoko rozwiniętym kraju.
Wróćmy jednak do głównego – obupłciowego nurtu, w którym do przestrzeni wspólnych może – w zależności od miejsca – należeć strefa wypoczynkowo‑jedzeniowa (posiłek także wpisany bywa w łaźniowy rozkład jazdy). W łaźni Siloam kobiety i mężczyźni rozstają się jednak tuż za okienkiem kasowym. Z uwagi z kolei na konieczność rozstania się z telefonem na etapie szatnianym, będzie to post ubogi zdjęciowo.
Hańba mi!
Jeśli lubicie ryzyko, spróbujcie wejść do koreańskiej łaźni bez dokładnego obmycia całego ciała. To właśnie na tym, wydawałoby się dość prostym, elemencie inicjacyjnym rytuału poległem i to wcale nie dlatego, że postanowiłem suchą stopą i pachą przemknąć przez strefę natrysków.
Gdy po wzięciu prysznica, podejmowałem próbę wytrzymałości temperaturowej w pierwszym z basenów, zbliżył się do mnie potężny Koreańczyk, który bynajmniej nie zamierzał w imieniu swego narodu złożyć cudzoziemcowi oficjalnego powitania w iście lokalnym przybytku. Być może zastanawiacie się, skąd to wiem. Nie potrzebowałem doktoratu z psychologii, by dostrzec, że nie miał w rękach kwiatów, bombonierki ani choćby chleba i soli, a jedynie ręcznik do peelingu, który – jak wywnioskowałem z rozeźlonego słowotoku – bezczelnie pominąłem.
Posłusznie udałem się więc do wskazanego stosika, by pobrać swoją „tarkę” i ceremonialnie pozbyć się co najmniej jednej z warstw naskórka. Choć próbowałem wzorować się na moim gwałtownym instruktorze, jego poziom peelingowego zaangażowania był całkowicie nieosiągalny. Przez cały mój kilkudziesięciominutowy pobyt w łaźni Siloam, oddawał się maniakalnemu wręcz zeskrobywaniu siebie z siebie, które przerwał tylko po to, by – z równym oddaniem – szorować zęby. Wówczas, zamiast – jak do tamtej pory – mydlin począł emitować nieprawdopodobne ilości piany, wytworzonej nader energicznym potraktowaniem pasty do zębów. Jeśli codziennie, z taką zapalczywością szczotkuje swe uzębienie, trudno mi uwierzyć, że nie zeskrobał jeszcze kości aż do samych dziąseł.
Jakby tego było mało, po skończonym autozabiegu złuszczającym, udał się na stanowisko stołowe, gdzie z naskórkiem walczyli masażyści, którzy raczej wybiórczo przyswoili reklamy Milki zachęcające: „śmiało, bądźmy delikatni”. Sprawiali wrażenie, jakby wzięli do serca jedynie fragment „śmiało” i szorowali swych klientów zapewne równie dziarsko, jak basenową podłogę po skończonym dniu pracy.
Kąpiel w czajniku
Po właściwym tym razem przygotowaniu, powróciłem na temperaturową ścieżkę mocy. Relaksacyjny sukces w zakresie gotowania członków w temperaturze 39 stopni skłonił mnie do podjęcia kolejnej próby – 42‑stopniowej. Różnica wydawała się niewielka, a jednak wbrew rozszerzalności cieplnej ciał stałych, wyraźnie skurczyła wydajność płucną. Neurony wkrótce się jednak uspokoiły i pozwoliły rozluźnić na tyle, bym zwrócił uwagę na zalaminowane wycinki gazet, umieszczone w charakterze czasoumilaczy w segregatorach na brzegu basenu.
Ostatni z poziomów wtajemniczenia, choć znów różnił się od poprzedniego o zaledwie 3 stopnie, okazał się natomiast wykraczać poza zdolności adaptacyjne systemu neuroprzekaźnikowego osobnika nieprzyzwyczajanego od wczesnych lat do kąpieli we wrzątku. Długo powstrzymywany moment ostatecznego zanurzenia poskutkował nieznanymi mi dotąd wrażeniami płonącej skóry i wrzącej krwi w żyłach. Nim mój organizm całkowicie opuściły zasoby wodne, opuściłem więc nieckę, obserwując że nawet żaden z Koreańczyków nie podjął się 45‑stopniowego wyzwania na dłużej niż kilkadziesiąt sekund, włączając w to przesiadujące na krawędzi basenu moczystópki i ewentualnie moczyłydki.
Odłóż smartfon i żyj?
Gorące kąpiele, których prozdrowotnymi właściwościami obficie wyklejono kafelki wokół baseników to dopiero przedsmak głównej atrakcji, jaką – odrzuciwszy zdanie nałogowych peelingowców – były sauny, zazwyczaj suche i ciepłe lub jeszcze cieplejsze. Temperatura w jednej z nich w łaźni Siloam zdawała się jednak przekraczać granicę przeżywalności. Powietrze niemal parzyło skórę zaledwie po otwarciu drzwi – w tym zakresie moje zdanie podzielali chyba także Koreańczycy, gdyż żaden z nich nie odważył się zasiąść w środku.
W drugiej, znacznie bardziej humanitarnej temperaturowo saunie było zaś na tyle sielsko, że jeden z jej użytkowników, wyglądający na stałego bywalca, bezpardonowo scrollował social media na smartfonie. I tylko naśladujący płacz niemowlaka dźwięk powiadomień, atakujących go w ilościach hurtowych, psuł atmosferę błogiej relaksacji. Był tak wiarygodny, że z początku wypatrywałem wzrokiem dziecka, nie zaś telefonu.
Doktor Zięba lubi to
Oprócz saun i basenów, niektóre ośrodki łaźniowe przewidują swoiste atrakcje poboczne, do których zaliczyłbym płyciutki basenik wypełnionymi plażowymi otoczakami. Tabliczka informacyjna zawieszona mniej więcej na wysokości oczu osób katujących swe śródstopia kamiennym masażem, nawet bez okularów wydała mi się podejrzana. Wydrukowany na niej schematyczny wizerunek spodów pary stóp przeciętnego homo sapiens wypełniały poniżające jakiekolwiek poczucie estetyki rysunki części ciała, które miałby zostać uzdrowione uciskiem właściwego fragmentu wrodzonych podeszew.
Ponieważ – jako żółtodziób z punktami ujemnymi za niepoprawne przygotowanie do pobytu w łaźni – nie zostałem objęty przywilejem korzystania na jej terenie z telefonu, przysługującym chociażby mojemu niedawnemu, „katującemu” dziecko, saunowemu towarzyszowi, musicie uwierzyć mi na słowo, że obrazki wybrane przez autora grafiki, całą swą aparycją pracowały na podkreślenie pseudonaukowości refleksologii stóp.
Poczuj się jak w domu
Klamrą kompozycyjną domykającą łaźniowy rytuał jest oczywiście wyjściowy prysznico‑peeling, po którym wielu Koreańczyków oddaje się dodatkowym zabiegom pielęgnacyjnym. Stali bywalcy łaźni Siloam, na półeczkach, przypominających hotelowe repozytorium, w którym każdy pokój ma swoją własną przegródkę, przechowują osobiste przybory kosmetyczne.
Nie tylko proceder własnoręcznego golenia się w łaźniach zakrojony jest w Korei na szeroką skalę. W niejednym obiekcie tego typu funkcjonuje zakład fryzjerski. Nawet dla jednorazowych gości przewidziano skromne atrakcje kosmetyczne, jak chociażby ogólnodostępne balsamy do ciała i (teraz pewnie część z Was przejdzie dreszcz obrzydzenia) grzebienie.
Ponieważ opuszczenie łaźni niechybnie wiązać by się mogło ze zmasowanym atakiem zakneblowanej na czas jej odwiedzin codzienności, wielu użytkowników przedłuża swój pobyt w pokojach relaksacyjnych, a niektórzy nawet zostają na noc. Nie ma to nic wspólnego ze squattingiem – większość łaźni czynna jest całodobowo, a nocleg w takich przypadkach to standardowo oferowana w nich usługa.
Wasz naskórek na to czeka!
Jeśli sauny, woda i nagość nie są dla Was tematami tabu, jjimjilbang to fenomen społeczny, którego warto doświadczyć na własnej skórze. Okazji ku temu jest w Korei całe mnóstwo, a łaźnia Siloam to zaledwie jeden z wielu podobnych obiektów na mapie Seulu oraz innych koreańskich miast, który – z uwagi na stosunkowo bogatą ofertę atrakcji podstawowych, a także dodatkowych zabiegów – zasłużył na polecajkę, pomimo nieprzychylnego w moim przypadku jednoosobowego komitetu powitalnego oraz położenia na uboczu względem nawet najszerzej pojmowanego seulskiego centrum.
Źródła
- https://creatrip.com/en/blog/347
- https://lonelyplanet.com/articles/first-time-korean-bathhouse