Robiło się późno, ale jeszcze nie za późno na co najmniej godzinną przejażdżkę seulską komunikacją miejską. Cel był szczytny i to dosłownie: 555‑metrowa manifestacja potęgi szklano-stalowej inżynierii spod znaku jednego z czołowych południowokoreańskich czeboli – piąty pod względem wysokości budynek na świecie, Lotte World Tower z Seoul Sky Observatory niemal na samym szczycie konstrukcji. Stolicę Korei Południowej zasiedla prawie 10 milionów mieszkańców, a całą wokołoseulską aglomerację – nawet 26 milionów. Punkt widokowy zawieszony jakieś pół kilometra nad powierzchnią ziemi wydawał się więc idealnym miejscem do ogarnięcia wzrokiem tego betonowego morza ludzkich głów.
Nocny bieg na orientację
Rozejrzawszy się nerwowo w obie strony kilkupasmowej jezdni, pomimo czerwonego ludzika na horyzoncie, dałem sobie zielone światło na bieg przez przejście dla pieszych, który płynnie przerodził się w sprint na „czołówkę” z autobusem stojącym na przystanku po drugiej stronie ulicy. Uznałem to za doskonałą metodę przekonania kierowcy do nieodjeżdżania beze mnie. Mapy Google mówiły, że warto – pojazd tej linii, po wykonaniu prawie 180‑stopniowej nawrotki na zmutowanym skrzyżowaniu, miał jechać już prosto do upragnionego celu.
Zziajany wbiegłem do autobusu, pomiędzy łapczywie domagającymi się tlenu haustami powietrza wymamrotałem kierowcy podziękowanie za darowanie życia, odbiłem kartę biletową i w towarzystwie nieco zmieszanych spojrzeń nielicznych pasażerów zaległem na tylnej kanapie. Ewentualną relaksację, którą miała poskutkować uprzednia wizyta w tradycyjnej koreańskiej łaźni, w ułamku sekundy trafił szlag. Kto by się tym jednak przejmował, skoro na bezpośrednim horyzoncie czasowym malowało się kilkadziesiąt minut autobusowej przejażdżki, które mogłem przecież poświęcić na podróż powrotną do stanu zen. Czym prędzej ją rozpocząłem.
Ponieważ był to dopiero mój początek na ścieżce wtajemniczenia buddyjskiego mnicha, pierwsze rozkojarzenie przyszło zaledwie po kilku minutach. Zważywszy jednak na wybitnie niekorzystny dla moich późnowieczornych planów fakt, iż – jak się wówczas zorientowałem – autobus wcale nie wykonał deklarowanej przez nawigację Google’a zawrotki i mknął właściwą wprawdzie linią, lecz w przeciwną stronę, ponowne nawiązanie łączności z rzeczywistością nastąpiło DOPIERO po kilku minutach. Kilku minutach, w czasie których dziarski kierowca wywiózł mnie całkiem spory kawałek od miejsca brawurowego biegu na (dez)orientację. Pomimo natychmiastowej wysiadki, zmiana kierunku jazdy i powrót do punktu wyjścia kosztowały mnie bezcenne pół godziny. Wciąż istniały jednak większe od iluzorycznych szanse na dotarcie do wieżowca Lotte World Tower przed jego zamknięciem.
W autobusie jadącym we właściwą tym razem stronę miałem zaś całkiem sporo czasu na zainstalowanie aplikacji KakaoMap: jedynej słusznej i – co ważne – dostępnej w angielskiej wersji językowej nawigacji faktycznie ułatwiającej poruszanie się po Korei. Nie potrzeba mi tytułu doktorskiego, bym powiązał jej pobranie z ustaniem problemów z przemieszczaniem się seulską komunikacją miejską. Cóż – jak to mówią – mądry Polak po zgubieniu się z Google Mapsami w Korei.
Koniec języka… do śmietnika
Jak na złość nigdzie na elewacji ponadpółkilometrowego szklanego monstrum, nie dopatrzyłem się strzałek z napisem: „na taras widokowy tędy”. Mówi się: koniec języka za przewodnika, ale w Korei – jeśli nie jest to język koreański – równie dobrze można sobie ten język… odciąć. Podobnie (bez)skuteczne, co próba porozumienia się po angielsku z recepcjonistą sprawującym pieczę nad wielkopowierzchniowym holem wejściowym, byłoby miganie lub nadawanie znaków świetlnych Morsem nawet mimo tego, że obie te metody komunikacji są mi całkowicie obce.
Czyżbym zatem był pierwszym nie‑Koreańczykiem, który zaatakował go w nastawionym przecież na kontakt z klientem miejscu pracy w wieżowcu międzynarodowej korporacji, zlokalizowanym w dziesięciomilionowej, zglobalizowanej do cna metropolii? Mój zakłopotany do granic możliwości rozmówca nerwowo wyciągnął telefon, przez dobrą chwilę pisał coś na klawiaturze, po czym podetknął mi go pod nos. Na ekranie wyświetlony był internetowy tłumacz, przy pomocy którego zasugerował mi zjechanie z parteru na poziom ‑1, gdyż tam właśnie miało znajdować się wejście do wind docierających na platformy widokowe zajmujące siedem najwyższych pięter budynku.
Bez zastanawiania się nad logiką tego przedsięwzięcia logistycznego, wsiadłem do wskazanej windy, która jednak – pomimo wbudowania w panel przycisków upragnionej „minus jedynki”, nie dała się przekonać do podróży do podziemi. Ten nieszczęsny guzik był nieaktywny, o czym symultaniczny translator niestety nie zdołał skutecznie poinformować mojego „zwodziciela”, który zdecydowanie zbyt szybko zdążył pomyśleć, że ma mnie już z głowy. Klatki schodowej zaś albo w tej części wieżowca nie przewidziano, albo uznał, że znacznie skuteczniej spławi mnie, sugerując poszukanie szczęścia w jednym z pozostałych wejść do budynku.
Powiedziała „nie”
Szczęście rzeczywiście czekało na mnie dosłownie kilkadziesiąt metrów dalej. Było całkowicie nieme, choć nie bezgłośne. Nie musiałem otwierać ust ani nawet wyciągać telefonicznego tłumacza, by zawiozło mnie na upragnione piętro. Cóż za fantastyczny wynalazek te schody ruchome… Podziemny pasaż faktycznie uwzględniał w swym planie, poza licznymi punktami handlowo‑usługowymi, wejście na taras widokowy, a – będąc bardziej precyzyjnym – wrota doświadczenia tarasu widokowego, które rozpoczynało się już pod powierzchnią terenu.
W moim przypadku doświadczenie mogło oprzeć się jednak co najwyżej na wyobraźni. Choć – po autobusowo‑windowych perturbacjach dotarłem wreszcie do kasy biletowej Seoul Sky Observatory – tym razem jako tako mówiąca po angielsku Koreanka siedziała w niej chyba tylko po to, by zakomunikować mi, że ostatni wjazd na szczyt odbył się godzinę przed zamknięciem, czyli… 7 minut temu. 7 cholernych minut spędzonych na międzynarodowych rozmówkach z użyciem tłumacza Google i nakłanianiu windy do wyruszenia w daleką podróż z parteru na poziom ‑1…
Na nic zdały się przekonywania, że od ponad godziny moje wszelkie myśli i działania zmierzają tylko w jednym celu – dotarcia na dach Seulu – oraz, że nie będę miał już zapewne okazji wrócić do Korei, a z mojego odległego kraju przemierzyłem prawie 8 tysięcy kilometrów (w linii prostej!), by tu dotrzeć. Alternatywna strategia, stanowczo ubolewająca nad brakiem informacji o godzinie ostatniego wejścia na oficjalnej stronie internetowej atrakcji również nie przyniosła rezultatów, nawet pomimo tego, że udało mi się przy jej pomocy wykrzesać skrawki empatii w kasjerce, która w efekcie wykazała się inicjatywą, wołając swoją szefową. Ta dla odmiany nie wypowiedziała po angielsku ani słowa, ale nawet bez pośrednictwa mojej domniemanej sprzymierzeńczyni, dało się wyczuć kategorycznie odmowny charakter jej koreańskiego komunikatu.
Weź się obraź!
Istnieje wcale nie takie małe prawdopodobieństwo, że w poprzednim akapicie zostałem rozegrany zgodnie z podręcznikowymi wytycznymi stosowania techniki manipulacyjnej „dobry i zły policjant” i dlatego tym bardziej powinienem był obrazić się na Seoul Sky Observatory i wszystkich jego pracowników. Ba, bardzo chciałem się obrazić! Ale jeszcze bardziej chciałem zobaczyć Seul z wysokości pół kilometra!
Pod Lotte World Tower ponownie pojawiłem się ostatniego dnia pobytu w Korei. Tym razem rozszczepiający się tuż przed osiągnięciem maksymalnego pułapu dwuzębny wierzchołek najwyższego seulskiego wieżowca tonął w chmurach, co ewidentnie nie było dobrym prognostykiem w kontekście głównego celu odwiedzania punktów widokowych. Wjazd na szczyt w moim przypadku zyskał jednak status ambicjonalnego. Poza tym rzadko kiedy zdarza mi się bujać w obłokach – postanowiłem więc spróbować.
I powieźli mnie windą do nieba
Przestrzeń prowadzącą do upragnionych dźwigów osobowych osiągających najwyższe piętra budynku, przy pomocy barierek i ścianek działowych przystosowano do obsługi ruchu znacznie większego, aniżeli odprawiony z kwitkiem przed paroma dniami polski turysta wyprzedzany przez kilkuosobową grupkę rozemocjonowanej koreańskiej młodzieży. Rolę atrakcji wstępnych dla tego skromnego grona powierzono między innymi dość atrakcyjnej dla oka i obiektywu wystawie stereometrii lustrzanej oraz portretowemu panteonowi bohaterów kinowych. Wobec głównego celu wizyty, należałoby mu chyba jednak przypisać pochodzenie z miejsca, w którym plecy tracą swą szlachetną nazwę. Chętnych na szybowanie w chmurach, jeszcze przez rozpoczęciem wznoszenia, na życzenie robił zaś w balona green screen.
Każda z dwu docierających na szczyt wind SkyRise zdoła przewieźć 54 pasażerów z prędkością 10 metrów na sekundę, zapewniając sobie tym samym rekord Guinnessa w jakże wąskiej specjalizacji wydajności dźwigów osobowych. Czy to dobrze, że podróż trwa więc tylko około minuty? Sam nie wiem. Niekoreański, jak na złość, producent wind – firma Otis, we współpracy z koreańskim już na szczęście elektronicznym gigantem – LG, pokryła bowiem ściany i sufity kabin ekranami ledowymi, za wszelką cenę próbującymi przekonać podróżnych, że wcale nie naruszają wzajemnie swych przestrzeni osobistych, zamknięci w niewielkiej wyłożonej telewizorami klatce.
Krótki czas jazdy nie dostarcza wystarczających danych obserwacyjnych do oceny wiarygodności doznań płynących z otelewizorowanej windy, ale nikt tu o nie nikogo nie pyta, tylko prowadzi dalej – na kolejny pokaz ekranowy, tym razem w minisalce kinowej. Towarzysząca projekcji patetyczna muzyka ostatkiem sił powstrzymywała się od przebicia napiętej do granic możliwość powierzchni bańki ekscytacyjnej pompowanej już od poziomu ‑1.
Ostatecznie funkcja igły uwalniającej nagromadzoną podniosłość przypadła momentowi uniesienia ekranu, w swym godnym docenienia zamyśle zastępującemu w ten sposób nagranie prawdziwym widokiem przez zasłaniane nim wcześniej panoramiczne okna. Tym razem jednak, zamiast okrzyków podziwu, dało się słyszeć co najwyżej duszone wsobnie salwy śmiechu. Przejrzystość pozioma, za sprawą zachmurzenia spadła niemal do zera, a balonik napięcia miast eksplodować z hukiem, flaczał na oczach zgromadzonych, którzy niemrawo podnosili się z siedzeń, by zrobić miejsce kolejnym widzom teatru wyobraźni.
Z głową w chmurach
Żal powodowany niemożnością dostrzeżenia hipotetycznie odległego z półkilometrowej perspektywy obserwacyjnej horyzontu, łagodziło dostrzeżenie, że Seul jest też przecież pod moimi nogami i to nawet dosłownie. Posadzka jednego z pięter fragmentarycznie zastąpiona została przezroczystymi panelami, czyniącymi ją najwyższą na świecie szklaną podłogą wewnętrzną. Ten właśnie fakt kontemplowałem zasiadłszy na niej „po turecku” z shakiem z matchy kupionym w podniebnej kawiarence. Moje zamyślenie musiało wyglądać na tyle wiarygodnie, że obsługa oczekująca akurat na zwolnienie szklanego podestu, na którym wkrótce miało się odbyć spotkanie z lokalnym artystą, trwała w milczeniu dopóki nie zdecydowałem się na zakończenie wewnętrznej podróży. A ponieważ był to już mój kolejny spacer śladami skupienia buddyjskiego mnicha, całkiem serio nie zauważyłem stłoczonej za mną ekipy z rozkładanymi krzesłami, które – gdy tylko się oddaliłem, momentalnie zajęły mój do niedawna kontemplacyjny kawałek podłogi.
Na rozciągającym się między 117. a 123. piętrem widokowym wycinku Lotte World Tower upchnięto dostatecznie dużo miejsc dodatkowego wydatkowania pieniędzy, by hajs organizatorów się zgadzał, a goście mieli zapewnioną jako taką rozrywkę, nawet przy niesatysfakcjonującej przejrzystości atmosferycznej. Kawiarenka, restauracja, sklepik z pamiątkami, w którym uwagi domagały się przede wszystkim gadżety z wizerunkami oficjalnych „wieżowych maskotek”, czy wreszcie uwielbiane przez Koreańczyków punkty fotograficzne, w tym ten najważniejszy – na szklanej podłodze tuż obok wielkiego pluszowego „wieżoludzika”.
Dla fanów mocniejszych wrażeń przewidziano zaś spacer (oczywiście w uprzężach) po zawieszonej na wysokości 541 metrów kładce łączącej oba człony wierzchołka budynku (Sky Bridge Tour). Ponieważ internetowy formularz rezerwacyjny niestety nie działał, podany numer kontaktowy, przy pomocy pozytywki, odsyłał do tegoż niedziałającego formularza, a w dniu mojego szczytowania ekspedient stał za skybridge’ową amboną tylko po to, by informować, że z uwagi na niekorzystne warunki atmosferyczne (czyt. chmury), podniebne spacery są odwołane, mogę jedynie domniemywać o istnieniu chętnych, którym z tej atrakcji udało się skorzystać.
Mam mieszane odczucia
Niewątpliwie widoki stanowią istotny (chyba wręcz kluczowy) atut wizyty w Seoul Sky Observatory, którego nie zastąpią nawet nowoczesne ekrany „widzące” przez chmury, a także – za sprawą historycznych infografik – umiejące cofać się w czasie. Podczas mojej zachmurzonej wizyty przekonałem się jednak, że nawet przy ograniczonej widoczności, wjazd na najwyższe piętra Lotte World Tower może stanowić pewne przeżycie. Czy więc żałuję tych rozciągniętych w czasie, upartych podchodów? Pomimo niesprzyjającej aury, obserwacja zmierzchu na wysokości pół kilometra stała się całkiem miłym pożegnaniem z Seulem i Koreą. Niesmak jednak pozostał.
Źródła
- https://lotte.co.kr/global/en/main.do
- https://otis.com/pl/pl/our-company/global-projects/project-showcase/lotte-world-tower
- https://seoulsky.lotteworld.com/en/facility/skyBridgeTour.do
- https://seoulsky.lotteworld.com/en/intro/intro.do