Jeśli wziąć pod uwagę izolacjonizm Korei Północnej, jej siostra z południa mogłaby być uznana za wyspę dryfującą u wschodnich wybrzeży Azji. Terytorium Republiki Korei realnie osiągalne jest przecież, pomijając naprawdę nieliczne i nieczęsto zbyt długo żywe przypadki, wyłącznie drogą powietrzną lub morską. Słucham? Półwysep Koreański? No tak, ale czy z perspektywy międzynarodowego transportu i łączności, ma to jakiekolwiek znaczenie, czy powyżej trzydziestego ósmego równoleżnika znajduje się ląd czy woda? Nawet jeśli przyjąć wersję litosferycznych wydarzeń prezentowaną w atlasach geograficznych, Korea Południowa dysponuje linią brzegową o długości 2 413 kilometrów, a więc stanowiącą przeszło dziesięciokrotność kontynentalnego przyczepu na północy. „Dziura zasięgowa”, w obrębie której, dostęp do morza wiązałby się z ponadstukilometrową (w linii prostej), stanowi skromny ułamek koreańskiego terytorium. Powyższe wodnocentryczne uwarunkowania sprawiają zaś (ta zmiana tematu nadeszła chyba równie niespodziewanie, jak hiszpańska inkwizycja), że ryby i owoce morza to stali i części bywalcy koreańskich jadłospisów. Ba, Korea odpowiada za 95 procent światowej konsumpcji… wodorostów. Koreańczykiem jestem i nic, co pływa w morzu, nie jest mi obce – o tym przekonałem się na seulskim targu Noryangjin.
Niechciane „sto lat”
Na potrzeby niniejszej opowieści, wyobraźcie sobie proszę taką oto, skądinąd wywołującą we mnie korpoodruch wymiotny, scenkę rodzajową: siłą zgromadzeni na zakładowym wieczorku integracyjnym pracownicy, a ich liczba sięga aż czterech tysięcy, chóralnym hurmem śpiewają koreańskie „sto lat” swemu zakładowi pracy… No i to „sto lat” byłoby obraźliwe… A to dlatego, że instytucja targu Noryangjin dobiega setki. Założona w 1927 roku, przetrwała japońską okupację, drugą wojnę światową i brutalizm trzech koreańskich dyktatorów. Wobec dziejowych turbulencji, których źródłem był dla historii Korei wiek XX, pozyskiwanie i konsumpcja ryb i owoców morza, stanowiły jeden z niewielu niezmiennych elementów codzienności.
W obecnej lokalizacji targ Noryangjin funkcjonuje od 1972 roku, szczycąc się statusem największego w Korei rybnego „hospicjum” pozbawionego dostępu do morza. Twierdzenie to uprawomocnia wizerunek rybiego CEO w internetowej zakładce opisującej historię obiektu. Przypomnienie kazusu stukilometrowego dystansu morskiego w obrębie terytorium Korei nieco osłabia to osiągnięcie. Niechaj więc o jego rozmiarach świadczy fakt, że każdego dnia trafia tu około 450 ton ryb i owoców morza.
Prawie zoo
Nim zakrztusicie się, kpiąc z tego, że na szczycie drabinki organizacyjnej rybnego targowiska, zamiast pospolitego dyrektora czy kierownika, zasiada CEO, chciałbym pokazać Wam nowy gmach, który niedawno przeobraził bazar w nowoczesne centrum handlowe. Prawdopodobnie moje skojarzenie nie ma nic wspólnego z architektonicznym zamysłem, a jednak ta nowoczesna budowla swą kubaturą przypomina mi akwarium, co jest to o tyle adekwatnym skojarzeniem, że znaczna część sprzedawanych tu okazów wciąż żyje, a swe ostatnie chwile spędza niekiedy w całkiem przestrzennych zbiornikach.
Pracownicy stoisk formujących alejki równe i nader schludne, jak na niekojarzący się raczej z przyjemnymi doznaniami zmysłowymi, a tutaj przecież wszechogarniający, dział rybny, nadspodziewanie chętnie prezentowali obiektywom aparatów wolę życia swego przyszłego urobku. Nieraz byłem wręcz nagabywany do pogłaskania podtykanego mi pod nos kraba czy innych wodnych stworzeń, które widziałem wówczas pierwszy raz w życiu, a już miałem okazję sfraternizować się z nimi dotykowo.
Przypuszczam, że zabiegający w ten sposób o klientów właściciele uknuli jakiś koreański odpowiednik peerelowskiego prawa handlu, zgodnie z którym towar macany należy do macanta. Gdybym jednak miał dokonać zakupów wszędzie tam, gdzie zostałem zaczepiony łuską czy szczypcami, niechybnie stałbym się bankrutującym importerem rybnym. Delikatnie nadużyłem więc ofiarowywanej potencjalnym partnerom handlowym uwagi, by skorzystać z przywilejów tego multisensorycznego „zoo”.
Wielopiętrowy model biznesowy
Ponieważ idea centrum handlowego, którym na wyłączność zawładnął dział rybny, nie zatrzyma się na fazie zapoznawczej z przyszłym obiadem, osobom szczególnie wrażliwym na cierpienie istot żywych rekomenduję natychmiastowy odwrót lub zapięcie pasów – Koreańczycy w tańcu z rybami się bowiem nie… certolą.
Podstawowa koncepcja biznesowa wielopoziomowego gmachu handlowego zakłada „polowanie” palcem wskazującym na stoiskach zajmujących dolne poziomy. Po niezręcznie krótkiej znajomości ze stworzeniem, które wkrótce zamieni się w pięknie podany posiłek, sprzedawcy zazwyczaj wydają sądowy zakaz zbliżania, po czym prowadzą swych klientów do jednej z zaprzyjaźnionych restauracji, znajdujących się w różnych miejscach gmachu. Poszczególne lokale niewiele się od siebie różnią, dlatego manifestacja woli samostanowienia w tej akurat kwestii wydaje się zbędna.
Osobnym łańcuchem logistycznym do wskazanego punktu docierają zakupy, które w międzyczasie poświęcają swoje życie, by zostać przyrządzonymi wedle życzenia klienta. Najbardziej podstawowy sposób podania posługuje się japońskim określeniem sashimi, choć język koreański oferuje użycie odrębnego słowa do nazwania surowego mięsa, najczęściej właśnie „morskiego”, podanego w formie niewielkich kawałków „na raz”. Skoro jednak sami Koreańczycy zdają się zapominać o hwe, któż stanie po ich stronie w tym lingwistycznym sporze?
Wracając zaś do podstawowej z punktu widzenia tego wpisu działalności języka, a więc… smakowania i konsumpcji, alternatywą wobec surowej formy talerzowej prezencji, jest oczywiście obróbka termiczna wszelaka, a niewykorzystane elementy zakupionych morskich stworzeń, przed wyrzuceniem uchroni zupa rybna.
Jako antyfan schabowego, tym bardziej doceniam to, że kuchnie różnych zakątków świata nie wymagają osobistych odwiedzin, eksportując się same, pod niemal każdą szerokość geograficzną. A jednak ani w markecie, ani w żadnym sushi barze, takiego sashimi, jak tutaj, nie jadłem nigdy wcześniej. Pominę już fakt, że w skład zestawu degustacyjnego wchodziły gatunki ryb, których nie miałem wcześniej okazji próbować (w tej kotegorii zwyciężył gaebul, zwany potocznie morskim penisem). Zamiast tego, skupię się na tym, co znam, a przynajmniej tak mi się do tamtej pory wydawało… Jeśli jednak ryba, którą podano mi w restauracji na targu Noryangjin była łososiem, to w Polsce ani razu łososia nie miałem ustach. Przebiły go tylko, bank smaków przy tym rozbijając, grillowane przegrzebki, o których mogę powiedzieć jedno: obłęd!
Tani jak… ryba?
Jeśli lubicie ryby i owoce morza, istnieje duża szansa, że między Wami a seulskim targiem Noryangjin porządnie zaiskrzy. Doprawdy trudno o świeższe morskie przysmaki, a ceny wcale nie są tu tak wygórowane, jak by się można było spodziewać. Ze zrozumiałych, geograficznych przyczyn, koreański dział rybny to zdecydowanie mniej elitarna alejka marketowa, aniżeli w Polsce.
Źródła
- Jacoby M., Korea Południowa. Republika żywiołów, Wydawnictwo MUZA, Warszawa 2018
- Korea Południowa. Zielony Przewodnik, Krawczyk A. (red.), Wydawnictwo Helion, Gliwice 2019
- https://english.visitkorea.or.kr/enu/ATR/SI_EN_3_1_1_1.jsp?cid=2382544
- http://nationalatlas.ngii.go.kr/pages/page_1270.php
- https://susansijang.co.kr/nsis/miw/en/mrkt/miw1100
- https://zenkimchi.com/tour-tips/noryangjin-fish-market-new-guide/