Ponieważ norweskie wybrzeże czule muskane jest przez cieplejsze od otoczenia wody Golfsztormu płynnie przechodzącego w Prąd Norweski, oblewające Tromsø morskie głębiny dalekie są od przyjmowania stanu stałego. Umożliwia to więc – także w porze zimowej – rozszerzenie biznesu turystycznego o działalność nawodną. Ciekła kreatywność podróżnicza w niczym nie ustępuje oczywiście wycieczkom naziemnym, które są tu szczególnym wabikiem na turystów. Zorzy polarnej poszukiwać można przecież nie tylko na lądzie, ale również, pływając po licznych wokołotromsøńskich wodnych zakamarkach. Do tego dochodzi jeszcze chociażby polowanie (na szczęście tylko z obiektywami aparatów) na wieloryby, których jednak – w przeciwieństwie do zorzy – dużo skuteczniej wypatruje się za dnia. Zimowa obecność waleni w okolicach Tromsø związana jest z licznym bytowaniem śledzi, stanowiących jeden z wariantów ich diety. Niestety śledziowe odwiedziny mają też negatywny wymiar w kontekście łańcucha pokarmowego. Hordy tego wigilijnego „rarytasu” pochłaniają bowiem nadprogramową ilość tlenu, kradnąc go innym wodnym żyjątkom.

Ponieważ nasz pobyt w Tromsø przypadł na początek lutego, przegapiliśmy tutejszy „sezon na wieloryby”. Chcąc zapoznać się z arktyczną fauną i florą, musieliśmy więc liczyć się z tym, że król morskich głębin najprawdopodobniej nie wypłynie nam na spotkanie. Nie przeszkadzało to rzecz jasna w wypatrywaniu mniejszych gatunków, co jednak może być o tyle trudniejsze, że – jako się rzekło – nie są one tak duże, jak wieloryby. O tej porze roku w ofertach rejsowych próżno jednak szukać wielorybich zapewnień.

Jakość norweskich środków transportu wodnego, ogólnie rzecz biorąc, wzbudza znacznie większe zaufanie niż polski tabor wycieczkowy w typie MS Grażyny i jej koleżanek. Z dużym prawdopodobieństwem więc, każdy ślepy traf w tej „grze w statki” zaowocowałby skorzystaniem z usług jednostki, której zwodowanie odbyło się jeszcze w tym stuleciu. W pływającej loterii trafiliśmy jednak na prawdziwą perełkę.
Nazwa naszego wodnego powozu – Brim – w języku staronordyckim odnosi się do załamanej fali, która – na gruncie żeglugowym (o ile grunt nie jest hasłem zbyt przewrotnym w kontekście morskich głębin) – zwiastować ma zwrot w kontekście wizji penetracji morskich bezkresów. Tym przełomem nie jest jednak odkrycie nieznanych dotąd akwenów czy wynalezienie wodnego Lamborghini, lecz elektryfikacja jednostek pływających. Zamiast czterdziestoletniego kaszlącego diesla trującego faunę i florę mazurskich pojezierzy, przez wody Arktyki płynęliśmy więc niemal bezszelestnie, a to wszystko za sprawą hybrydowego silnika.

Wypływając z tromsøńskiego portu, bieguna północnego byśmy jednak nie zdobyli, bowiem, gdyby polegać wyłącznie na sile prądu, baterie o pojemności ośmiuset kilowatogodzin zapewniają jedynie dziesięciogodzinny rejs przy zachowaniu szybkości dziesięciu węzłów (co ciekawe, informację tę znaleźliśmy na stronie internetowej przewoźnika, natomiast skorzy do sprzętowych przechwałek członkowie załogi, podali w czasie rejsu, że zasięg ten osiągany jest przy prędkości 7-8 węzłów – czyżby rzeczywistość zweryfikowała konstruktorskie marzenia?).



Brim z powodzeniem zaniżyłby średnią wieku jednostek pływających nie tylko w pierwszym lepszym polskim porcie, lecz także w dubajskiej marinie. Kiedy nim płynęliśmy (w lutym 2020 roku) nie skończył on jeszcze nawet roku. Na pokładzie zaś, a w zasadzie na trzech nowoczesnych pokładach otwartych i w dwóch panoramicznie przeszklonych strefach wewnętrznych, rolę obniżacza średniej wieku stanowiliśmy… my. Było to zadanie z kategorii porównania Brima z polskimi żelaznymi asami mórz i jezior, bowiem większość luksusowej pływającej przestrzeni zaanektowała francuska wycieczka emerytów, którzy czym prędzej – po priorytetowym (pozakolejkowym) wpuszczaniu na pokład (ech), poczęli zajmować co atrakcyjniejsze przyokienne siedziska, znacząc teren swoimi plecaczkami, kurteczkami, czapeczkami, aparacikami i tym, co tylko mieli pod ręką. Co zaskakujące, w kontekście posiadanego dobytku, odznaczali się nadzwyczajnym zaufaniem społecznym.

Przyjąwszy strategię zdecydowanie mniej ekspansywną, pogodziliśmy się z zajmowaniem miejsc stojących, jako że nie chcieliśmy przesiedzieć całego rejsu na jednym – choćby i bezkonkurencyjnie usytuowanym krzesełku. Ha, okazuje się, że dziarscy Francuzi też nie mieli takiego zamiaru. Porzuciwszy kosztowności na siedziskach, poczęli buszować po pokładzie, szczególną uwagę poświęcając asortymentowi za barową ladą. Jakież było ich ostentacyjnie zasapane rozczarowanie, gdy doniósłszy wreszcie wymarzoną herbatkę (lub DARMOWĄ wodę pitną z kranika obok lady) do stolika, orientowali się, że przecież prawdziwy przewidujący i rozsądny turysta powinien zarezerwować KAŻDE dostępne miejsce, nie pozostawiając żadnych luk, które mogłyby zostać wykorzystane przez chytrych podróżnych z Polski…

Jeszcze nim zdążyliśmy się dobrze zaokrętować, dziarscy emeryci wyposażeni już byli w niezbędne akcesoria do odbycia komfortowego rejsu. Wygłoszonych przez załogę wraz z uruchamianiem silników, komunikatów dotyczących bezpieczeństwa wysłuchaliśmy właśnie na pokładzie emeryckim, czyli oczywiście na stojąco. Porady odnośnie zachowania w sytuacji zagrożenia obsługa pokładowa zdawała się wyjaśniać GŁOŚNO i w‑y‑r‑a‑ź‑n‑i‑e, oczekując jednocześnie równie dobitnego tłumaczenia na język rodzimy przez francusko-angielską pilotkę grupy naszych odpięciominutowych ulubieńców. Z ody do bezpieczeństwa dowiedzieliśmy się nie tylko, że po pokładach zewnętrznych należy się poruszać, wyłącznie trzymając się poręczy, ale także, że zimowa temperatura wód wokół Tromsø w niczym nie odbiega od bałtyckich przerębli.







Trasa rejsu, bynajmniej nie stała, lecz każdorazowo wytyczana w zależności od warunków atmosferycznych i potencjalnych morskich odkryć faunowych, tamtego dnia, po minięciu północnego krańca Tromsøyi, zakładała wpłynięcie pomiędzy dwie potężne wyspy. Położona na wschodzie, piąta co do wielkości w norweskim wyspiarskim katalogu Kvaløya, swymi górskimi szczytami chroni Tromsø przed humorami Atlantyku. Najwyższy z nich – mierzący 1044 metry Store Blåmann – w tłumaczeniu na język polski tytułuje się Dużym Niebieskim Człowiekiem. Wyspiarska sąsiadka Kvaløyi – Ringvassøya – jest tylko trochę mniejsza, za to jej najwyższy szczyt – Soltindan – przewyższa Dużego Niebieskiego Człowieka o siedem metrów. Znalazłszy się między tymi wspinaczkowymi rajami, nie mieliśmy więc jak uciec od jakże atrakcyjnych arktycznych krajobrazów.








Ponieważ Brim wyposażony był w napęd hybrydowy, a śruby okrętowe zaprojektowano tak, aby ich obrót wytwarzał możliwie najmniej hałasu i zarazem najwięcej „siły przemieszczania”, mieliśmy więc niepowtarzalną okazję całkiem niepostrzeżenie podpływać do arktycznych okazów. Na nieszczęście, podążanie za wskazaniami przewodnika skrzeczącymi przez głośniki (które stanowiły chyba najsłabiej zaawansowany technologicznie element statku) w systemie godzinowym, okazało się dla nas trudniejsze niż się spodziewaliśmy. Prawdopodobnie w zasięgu naszego wzroku znalazły się więc chociażby morświny czy ptaki o wciąż niezrozumiałej dla nas nazwie, których pierze wypełnia pościel norweskiej rodziny królewskiej.

W miarę posuwania się na północny-zachód, moc energii elektrycznej zaczęła wymagać dieslowego turbodoładowania, a to wszystko przez szalejący u wrót Norwegii atlantycki wiatr ciskający w nas śnieżnowodnymi grudkami. Gdyby nie wciąż luksusowa i wygodnicka forma rejsu, ekspedycja ta nabrać mogłaby wówczas prawdziwej podróżniczej powagi, która niewątpliwie nasilała się po wyjściu na pokład.

Wody, które za sprawą wściekłych opadów i szaleńczego wiatru, wystąpiły ze swych standardowych poziomo-taflowych ram, choć obecnie zaludniane przede wszystkim turystycznymi wypadami, historyczną powagą sytuacji naznaczane były od tysiącleci. Najstarsze ślady osadnictwa na tych terenach każą cofnąć się na osi czasu aż o jedenaście tysięcy lat, czyli do ustąpienia ostatniego zlodowacenia. Położenie grobowo-archeologicznych znalezisk sugerowałoby natomiast, że w wyniku topnienia lodu, poziom wód od tamtej pory podniósł się o 27 metrów. Starsze od objawów ludzkiej bytności są tylko okoliczne skały, których najcenniejsze okazy – znalezione na Ringvassøyi – liczą sobie około 2,8 miliarda lat.
Na dalszych kartach historia zapisała między innymi wikingowe potyczki w tutejszych wyspiarskich zakamarkach, które w efekcie z pola bitwy przekształciły się w podwodny grobowiec. Wyspowe piegi wyrastające z morskiej toni to też ostatnie stałe lądy, z jakimi mieli (choćby wzrokową) styczność polarni podróżnicy, a – ze względu na swoje położenie – Tromsø nieraz pełniło funkcję ostatniego checkpointu przed podbiegunowym wyprawami. Lokalizacja miasta sprawiła też, że ze względów handlowych zyskało ono nawet miano „Paryża Północy”. W ubiegłym stuleciu natomiast strategiczna wizja Hitlera nakazała priorytetowe zaanektowanie tych obszarów jako wodnego kanału komunikacji alianckiej między Zachodem a portem w Murmańsku. Mimo tego, miastu udało się przez kilka tygodni pełnić funkcję stolicy wolnej Norwegii. Pomimo szybkiego ukrócenia tych administracyjnych zapędów, Tromsø uniknęło wojennych zniszczeń o skali znanej chociażby z innych obszarów regionu Troms og Finnmark. Kołowrót ruchu turystycznego napędzony zaś został w okresie powojennym, w efekcie czego populacja Tromsø wzrosła od około 10 do 78 tysięcy.




W drodze powrotnej do Tromsø zaparkowaliśmy na chwilę w niewielkiej zatoce u brzegów wioski rybackiej Kvaløyvågen. Podstawowym zajęciem liczącej około dwustu mieszkańców społeczności tej mieścinki jest oczywiście rybołówstwo. Nieco zbliżoną działalnością mieliśmy zająć się i my, a to wszystko za sprawą kolejnej technologicznej zabawki, jaką zamierzała pochwalić się pokładowa załoga – podwodnego drona.

Kiedy rozradowana ekipa okrętowa kroczyła z ich nowiutką zabaweczką do burty, atmosfera powszechnego uniesienia osiągnęła tak silne stężenie, że czerwony dywan sam powinien się rozwijać pod ich stopami (najpierw musiałby się jednak znaleźć w okrętowym magazynku). Podwodny szperacz – jako ustrojstwo przewodowe – posiadał niestety ograniczony zasięg. Kablowa smycz umożliwia mu penetrację wodnych głębin do 75 metrów od statku. Efekty poszukiwań wyświetlały się zaś na ekranach umieszczonych na okrętowych salonach. Penetrator morskich głębin wyszperał specjalnie dla nas strzykwy, w dosłownym tłumaczeniu z języka angielskiego określane morskimi ogórkami. W wokołotromsøńskich wodach bywa ich całkiem sporo, jednak – ze względu na fakt, iż Europejczycy wolą raczej „normalne” ogórki – po odłowieniu są one eksportowane – przede wszystkim do Azji.

Kolejną morską ciekawostką okazały się teoretycznie nieśmiertelne meduzy, które potrafią się zarówno starzeć, jak i młodnieć. To jedyne (oprócz Krzysztofa Ibisza) takie stworzenia, które posiadły tę perspektywiczną umiejętność. W przypadku meduz, snucie niekończących się życiowych planów ograniczają niestety niewielkie rozmiary będące przyczyną ich obecności w dietach nieco większych wodnych organizmów.
Największym podwodno-nawodnym zaskoczeniem podczas seansu okazała się jednak mania nagrywania ekranu telewizora smartfonowymi aparatami. Nie potrafiliśmy zrozumieć, jak to możliwe, że drzemie w ludziach potrzeba posiadania nagrania ukazującego, jak pewna jednostka pływająca nagrywa podwodne obrazy, których nigdy w życiu nie zobaczą na własne oczy. Czym różni się to własnoręcznie wykonane nagranie nagrania od opatrzonego głosem ich narodowego odpowiednika Krystyny Czubówny programu telewizyjnego z serii: z kamerą wśród zwierząt, podtyp: podwodny świat?

Kiedy zafascynowani tą ekranową incepcją obserwowaliśmy poczynania podwodnego szpiega, zagadnęła nas pewna turystka, spoza grupy francuskich emerytów (o dziwo nie byliśmy jedynymi odszczepieńcami na tym statku). Po wymienieniu anglojęzycznych uprzejmości, nieznajoma od razu przeszła do konkretów, prosząc o możliwość zrobienia zdjęcia ciastek owsianych, które właśnie – w charakterze popcornu – chrupaliśmy podczas „kanapowego” zgłębiania morskich odmętów.
Jakżeż ją jednak musieliśmy rozczarować! Nasz rejsowy suchy prowiant, stanowiący kontratak wobec wielokrotnie przepłaconych pokładowych przekąsek i odpowiedź na poziom norweskich cen w ogóle, wyprodukowany został przez polską firmę nie zajmującą się bynajmniej eksportem swoich produktów do Norwegii. Nawet najdokładniejsze zdjęcie owego rarytasu nie pomogłoby więc w lokalnych jego poszukiwaniach.
Zbita nieco z tropu rozmówczyni, usłyszawszy o Polsce, nim przeszła do dalszych anglojęzycznych wypytywań, wzbogaciła rozmowę o całkiem nas szokujące „dobrze”. Ta kilkuzdaniowa, skądinąd bardzo sympatyczna, pogawędka zakończyła się serdecznym zaproszeniem do odwiedzenia wiślanego raju ciastkarskiego, które – co bardzo nas ucieszyło – spotkało się z jak najbardziej pozytywną i niezdradzającą raczej symptomów rzucania słów na wiatr reakcją.
Kiedy tylko się pożegnaliśmy, wróciliśmy do podwodnego seansu, zaś nasza nowa przyjaciółka pobiegła do swoich towarzyszy, by czym prędzej przekazać im najnowsze wieści. Dyskretnie odwróciwszy głowy, przekonaliśmy się, że nasza konsumpcja miała prawie tyle samo widzów, co podwodne ogórki i nieśmiertelne meduzy.




Po powrocie do pokoju, w charakterze umilacza odgrzewanej kolacji z lokalnego supermarketu, postanowiliśmy wybadać norweskie gusta telewizyjne. Od razu trafiliśmy na kanał NRK, w którego ramówce tamtego pamiętnego dnia znalazło się bite dziesięć godzin absolutnie niepociętej relacji z powolnej eksploracji Spitsbergenu. Bynajmniej nie było to wszystko, co stacja miała w zanadrzu na temat największej wyspy Svalbardu. Z okazji stulecia ustanowienia norweskiego zwierzchnictwa nad archipelagiem, od 31 stycznia do 9 lutego 2020 roku, wyemitowano relację trwającą aż 13 319 minut. Za sprawą wyznaczającego nowe standardy daily vlogowania programu „Svalbard minutt for minutt” szybko zorientowaliśmy się więc, że choć arktyczny rejs zrobił na nas naprawdę duże wrażenie, do umiłowania norweskiej przyrody na miarę prawdziwego Norwega dużo nam jeszcze brakuje.
Źródła:
- Hiskey D., There is a species of jellyfish that can age backwards, http://todayifoundout.com/index.php/2012/02/there-is-a-species-of-jellyfish-that-can-age-backwards/
- Johansen S. i in., Olympic Winter Games in Tromsø 2014: Potential Impacts for Regional Development, http://toi.no/getfile.php/131131/Publikasjoner/T%C3%98I%20rapporter/2004/726-2004/Summary.pdf
- Konieczny K., Sowa W., Norwegia. Inspirator podróżniczy, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2019
- Smółkowska S., Kolory domów w Norwegii – skandynawskie inspiracje, http://kieruneknorwegia.pl/kolory-domow-w-norwegii-skandynawskie-inspiracje/
- http://brimexplorer.com/about#
- http://brimexplorer.com/the-ships
- http://en.visitsvalbard.com/visitor-information/news/svalbard-minute-by-minute
- http://innovationcircle.no/?id=4498463&cat=97612
- http://lotsberg.net/data/norway/li1000.html
- http://nrk.no/presse/programomtaler/svalbard-minute-by-minute—slow-tv-1.14869773
- http://peakbagger.com/peak.aspx?pid=17765
- http://seatemperature.org/europe/norway/tromso-february.htm
- http://skisprungschanzen.com/PL/Skocznie/NOR-Norwegia/19-Troms/Troms%C3%B8/1192/
- http://snl.no/Kval%C3%B8ya_-_Troms%C3%B8
- http://snl.no/Ringvass%C3%B8ya
- http://visittromso.no/region/kvaloya-sommaroy