Obudziwszy się w samiusieńkim centrum Villach, zgrzeszylibyśmy ciężko, zanosząc bagaże do samochodu z klapkami na oczach. Czwarty poranek w Austrii zaplanował się więc wczorajszym wyborem noclegu.
Villach
Drugie pod względem liczby ludności (i ostatnie na poważnie liczące się w tej kategorii) miasto w Karyntii przyrównać można do Ełku – urbanistyczne podobieństwo już na pierwszy rzut oka jest przecież druzgocące – poza oscylującą wokół sześćdziesięciu tysięcy liczbą mieszkańców, oba miasta rozciągają się bowiem w malowniczej jeziornej okolicy. W przypadku Villach hydrologią towarzyszącą są Faaker See czy Ossiacher See. No i na tym punkty wspólne niestety się kończą. Podczas gdy Ełk to niewielkie mazurskie miasteczko, Villach jeziorny krajobraz wzbogaca alpejskimi wyniesieniami, tworząc połączenie, które poza nielicznymi wyjątkami, nie zmieściło się w harmonogramie stworzenia dla obszaru Polski. To właśnie położenie wśród nie tak jeszcze wysokich górskich szczytów, czyni pobyt w Villach tak niezwykłym. Ten miejsko-górski uścisk najlepiej podziwiać z przyklejonej do kościoła świętego Jakuba 94-metrowej wieży.







Pomimo rekomendacji wieżowych panoram, nie chciałbym stworzyć wrażenia, że przyziemne widoki w Villach nie są warte uwagi.







Villacher Alpenstraße
Niedaleko pada Villacher Alpenstraße od Villach. Przejazd 16,5-kilometrową trasą widokową wspinającą się na szczyt Dobratsch i podglądającą przy tym Alpy Julijskie i Karawanki okazał się więc idealną rozgrzewką dla koni mechanicznych, po tym, jak my swój poranny rozruch zaliczyliśmy już na kościelnej wieży w Villach.
Droga, po której samochody wspinają się 1 200 metrów aż na wysokość 1 732 metrów n.p.m., jeszcze długo przed tym, jak skorzystał z niej pierwszy zmotoryzowany turysta, mogła utożsamiać się z hasłem „pod górę”. Zanim bowiem na Villacher Alpenstraße pojazdy mechaniczne, a także rowerzyści i piechurzy, zaczęli mieć konkretnie pod górę, na początku najgorzej miał sam asfalt. Najpierw musiał poczekać na swoją kolei, ustępując pierwszeństwa kolei szynowej oraz linowej – a więc konkurencyjnej wizji rozwoju turystyki w regionie. Potem odkurzone jakoby z braku innych wariantów kolejowych asfaltowe plany ponownie odłożył na półkę wir pierwszo- i drugowojenny.
Projekt trasy Villacher Alpenstraße utracił status „półkownika” dopiero mocą oficjalnej aprobaty parlamentu Karyntii udzielonej w 1953 roku. Cóż jednak po takim urzędniczym zielonym świetle, skoro od podpisu do łopaty minęło aż osiem lat? Mało tego, nawet wtedy było tylko gorzej, bowiem szybko okazało się, że entuzjazm konstruktora – znanego z Großglockner Hochalpenstraße Franza Wallacka był praktycznie niczym nieuzasadniony. Twarda wapienna skała Dobratschu uniemożliwiła wykorzystanie ciężkiego sprzętu budowlanego. W zamian setka robotników zmuszona była zakasać rękawy, by… odpalać detonatory podłączone do 135 ton materiałów wybuchowych! Alpejskie dobro narodowe uszczuplono w ten sposób o około trzysta tysięcy metrów sześciennych skał, by wreszcie 17 lipca 1965 roku, 69 lat po pierwszych drogowych mrzonkach, zainaugurować Villacher Alpenstraße.

Może gdyby była to nasza pierwsza alpejska trasa widokowa, tutejsze siedem zakrętów, z których cztery pokonuje się w zasadzie od razu po przekroczeniu bramki opłatowej, zrobiłoby na nas jakiekolwiek wrażenie. I chociaż – jak już przekonaliśmy się poprzedniego dnia – numeryczny symbol doskonałości nie wyczerpywał wszelkich tutejszych krzywizn drogi, ostateczny kształt przeprawy nijak miał się do wczorajszej 52-zakrętowej Nockalmstraße. Żeby jednak nie było: Villacher Alpenstraße nie popada bynajmniej w tendencje drogi na Ostrołękę – nie da się jej przejechać z zamkniętymi oczami, a nawet gdyby się dało, to zdecydowanie się to nie opłaca. Szkoda 18,50 euro wydanych na przejazd trasą WIDOKOWĄ. Warto więc badać skrętność szyi oraz przystawać na jedenastu zaplanowanych przez drogowców punktach widokowych, bowiem zdecydowanie jest tu czym nacieszyć oczy.









Podstawowym celem wjazdu na Villacher Alpenstraße siłą rzeczy jest dotarcie do końcowego punktu, który położony jest na wysokości – przypomnijmy – 1 732 metrów n.p.m. Stanowi on miejsce, pretendujące do zaspokojenia potrzeb zarówno zorganizowanych autokarowiczów, jak i dzieci czy turystów indywidualnych. Posiłek w klimatycznej restauracji, alpejskie szaleństwo na minimalistycznym placu zabaw czy przechadzka między przywodzącymi na myśl Stonehenge kamiennymi blokami stanowiącymi scenografię plenerowej ekspozycji opisującej sposoby mierzenia czasu na przestrzeni lat mogą jednak pozostawić pewien niedosyt.
Zrodzona już ponad wiek temu koncepcja drogi na Dobratsch nie prowadzi bowiem na szczyt Dobratschu, a wynoszącą 435 metrów różnicę pokonać można jedynie przy pomocy własnych nóg i bynajmniej nie chodzi mi o wciskanie pedału gazu, hamulca i okazjonalnie sprzęgła. Jeśli więc przyjąć, że ze wspinającej się na Dobratsch trasy Villacher Alpenstraße korzysta się właśnie po to, by zdobyć ten mierzący 2 167 metrów n.p.m. szczyt, swój środek lokomocji należy zostawić na podszczytowym parkingu na około trzech godzin, przy założeniu ciągłego marszu tam i z powrotem. Jest to jednak podejście niczym nieuzasadnione, bowiem zaledwie 24 metry poniżej wierzchołka znajduje się schronisko, którego uwspółcześnione oblicze zastąpiło 10 lat temu edycję z 1850 roku, nie będącą bynajmniej pierwszą odsłoną szczytowej chatki gościnnej.







Ponieważ mglistość i chmurność podniebna przybierała niestety na sile, zmuszeni byliśmy zrezygnować ze zdobycia szczytu, opierając swą decyzję na żelaznej logice, w myśl której skoro my nie widzieliśmy szczytu Dobratschu, to on z pewnością także nas nie widział. Trzygodzinny niepanoramiczny spacer z głową i resztą ciała w chmurach odpuściliśmy na rzecz kolejnej z austriackich widokowych tras, która – jakoby na wszelki wypadek – również zakłada etap końcowego rozstania z tyłkowozidłem.
Goldeck Panoramastraße
Punkty wjazdowe na Villacher Alpenstraße i Goldeck Panoramastraße dzieli niewiele ponad pół godziny jazdy samochodem i przez ten czas pogoda zdążyła nam już dobitnie pokazać, że do końca dnia nie będzie miała ochoty się rozchmurzyć. Aby jednak przejazd trasą Goldeck Panoramastraße zyskał jakikolwiek sens, po pokonaniu dziesięciu zakrętów na odcinku 14,5 kilometra, wprost należało wybrać jeden ze szlaków rozchodzących się z położonego na wysokości 1 883 metrów n.p.m. końcowego parkingu. Tylko wtedy miał bowiem szansę ziścić się panoramiczny dopisek nazewniczy, a żeby dopełnić dodatkowo nazwowe spełnienie także o goldeckowy fragment, wybraliśmy trasę prowadzącą na 2 142 metry o tej właśnie nazwie.

Od kilkudziesięciominutowej wspinaczki nie odwiódł nas nawet deszcz, który od dłuższego już czasu dotrzymywał towarzystwa chmurnemu zbiegowisku. Wyposażeni w sztormiaki i awaryjną parasolkę, której użycie, wobec gniewnego wiatru nie miałoby raczej większego sensu, wybraliśmy się na podbój błotnistej ścieżki. Na pierwsze chwile zwątpienia nie trzeba było niestety długo czekać – dały o sobie znać już po pierwszym zakręcie, kiedy nasz pozostawiony samotnie na parkingu samochód zaczynał przybierać rozmiary dziecięcej zabawki. Zdroworozsądkowy bełkot pytał wtedy nieznoszącym sprzeciwu tonem: „A co jeśli schronisko, do którego tak dziarsko i bezmyślnie zmierzacie jest dziś jednak zamknięte? Przecież poza wami nie ma na trasie żadnych turystów, a nie jesteście przecież tak sławni, żeby komukolwiek opłacało się sterczeć samotnie w położonej z dala od jakiejkolwiek cywilizacji chatynce tylko po to, by nakarmić wasze głodne gęby!”. Przyznajemy, nie było nam wtedy do śmiechu, tym bardziej, kiedy perfidnie zauważył też, że nasze batonikowe przekąski nie zastąpią obiadu, którego nasze żołądki domagały się już od dobrej godziny. Raz podjętej decyzji nie można jednak było cofnąć, a kiedy w ślad za nami podążył z parkingu kilkuosobowy zastęp parasolowych wojowników, od razu poczuliśmy się pewniej.









Cel naszej podróży znikał nam z oczu a to za chmurami, a to za załomami meandrującej na obrzeżach wzgórz ścieżki. Za każdym razem, gdy z powrotem wyłaniał się na pierwszym planie kadru, utwierdzaliśmy się, że coraz mocniej doskwierała nam głodowo-zmęczeniowa dysmetria. Urokliwa chatka nijak bowiem nie chciała się do nas przybliżyć, pomimo iż nieustannie przebieraliśmy przecież nogami w jej kierunku.
Kiedy znaleźliśmy się na tyle blisko naszej potencjalnej ostoi, że chmurowe narzuty nie odcinały nam kontaktu wzrokowego, wyrokowaniu nie było końca: „Na sto procent zamknięte!”, „Przecież jest ciemno w środku!”. Nim jednak zdążyliśmy popaść w histerię, doczłapaliśmy na ganek i – nie wierząc już kompletnie w sens tego co robimy – pociągnęliśmy za klamkę. Drzwi ustąpiły! Nic nie mogło ucieszyć nas wtedy bardziej niż dostępność tegoż zatopionego w chmurach przybytku, w którego ciepłym wnętrzu zaserwowano by nam byle jaki ciepły posiłek wraz z pierwszym lepszym gorącym napojem.

Możemy tylko przypuszczać, czy byliśmy pierwszymi gośćmi tego pamiętnego dnia. Pewni jesteśmy natomiast, że po tym, jak swym energicznym i ociekającym wodą wtargnięciem zmąciliśmy święty alpejski spokój właścicieli, liczba osób w izbie zwiększyła się dwukrotnie. Oprócz dwojga członków rodziny Haider prowadzącej schronisko, byliśmy bowiem jedynymi żywymi istotami w tym przyjemnie ciepłym wnętrzu wypełnionym zapachami suszonych świeżo zerwanych ziół.






Dopiero kiedy wreszcie zaspokoiliśmy głód, przypomnieliśmy sobie, po co tak naprawdę opuściliśmy już jakiś czas temu bezpieczne wnętrze samochodu – mieliśmy przecież zdobyć Goldeck. Pora więc zabierać dobytek i podreptać jeszcze ten symboliczny wobec całej trasy odcinek na szczyt. Szkoda tylko, że nasze „nieprzemakalne” kurtki nie zdążyły w międzyczasie wyschnąć.
Nim zaś zdążyliśmy się pożegnać, właściciele uraczyli nas jeszcze niezbyt optymistyczną prognozą pogody, według której to nie deszcze i chmury, lecz śnieg i mróz mają stać się wrogiem letniej turystyki górskiej w najbliższych dniach. Co gorsza, już następnego dnia, te meteorologiczne wróżby okazały się prawdą.




Po uwiecznieniu tego wątpliwego osiągnięcia alpinistycznego, nie pozostało nam nic innego, jak tylko obdarzyć tęsknym spojrzeniem stojącego przy restauracji zakładowego pickupa z licencją na wjazd na sam szczyt Goldecku i ruszyć na piechotę, ręka w rękę w parasolkę (tym razem mniej wiało) o tam:


Malta Hochalmstraße
Piąty dzień austriackiej wyprawy należy bezsprzecznie mianować hołdem złożonym alpejskim trasom widokowym. Dwie to przecież mało skoro Słońce nie schowało się jeszcze za poszarpanym górskimi szczytami horyzontem. Pora zatem na trzecią – Malta Hochalmstraße. W tym miejscu ogromne podziękowania należą się pani „bramkarce”, do której z pewnością nigdy nie dotrą nasze wyrazy wdzięczności, jednak niechaj wybrzmią one choćby i dla postronnych. Złota „panienka z okienka” poleciła nam zaczekać na pobliskim parkingu kilkanaście minut, które jeszcze zostały do godziny osiemnastej, a każda z nich była warta ponad jedno euro, ponieważ właśnie o tej porze kasjerzy zabierali terminalowe zabawki ze sobą i podnosili szlabany aż do następnego dnia. Uważne obserwacje doprowadziły nas do wniosku, że nie tylko w Polsce, ale także i w Austrii pieniądze niestety nie rosną na drzewach, więc tym bardziej doceniliśmy zachowanie wjazdowych dwudziestu euro w portfelu.
Oszczędności oszczędnościami, ale czy nie zastanawia Cię, Miły Czytelniku, cóż to za Malta w środku Austrii?! Osią maltańskiego nazewnictwa jest rzeka Malta wyznaczająca dolinę Maltę, przez którą poprowadzono drogę Malta Hochalmstraße, a wszystko to w dużej mierze w obrębie gminy Malta. Pierwsza pisemna wzmianka o tym obszarze załapała się jeszcze do chronologicznej klasyfikacji w pierwszym tysiącleciu naszej ery. Ówczesna Malontina oznaczać miała kamienny obszar, co mogło wiązać się z wydobyciem surowców, w szczególności złota, które odgrywało istotną rolę już w średniowieczu. Wychodzi więc na to, że nawet jeśli w Austrii dopuszczono się maltańskiego plagiatu, sprawa ta na przestrzeni ostatniego tysiąclecia z pewnością uległa już przedawnieniu, a nazwa na dobre zakorzeniła się w karynckich realiach.


Maltańska dolina nie bez powodu szczyci się mianem „doliny spadającej wody”. Więcej niż niewielkich i urokliwych oraz wysokich, głośnych i monumentalnych wodospadów jest tu chyba tylko tuneli i zakrętów urozmaicających najbardziej epicką trasę, jaką dotąd przemierzyliśmy. 14,4-kilometrowa Malta Hochalmstraße skłania do bezwzględnego przestrzegania ograniczeń prędkości i to nawet nie dlatego, że ostre zakręty i ciasne tunele są niekiedy na tyle niebezpieczne, że ruch w ich obrębie kontroluje sygnalizacja świetlna, lecz z uwagi na piękno krajobrazu, którego „miganie” w szybach samochodu chciałoby się jak najbardziej spowolnić, by nasycić wzrok na resztę roku spędzoną na szarym gierkowskim osiedlu.











Ponieważ poprzedniego dnia znalezienie noclegu w Villach okazało się bajecznie proste, oznaczało to niechybnie, że tym razem nie mogło już być tak łatwo. Faktycznie, kiedy dotarliśmy do majestatycznej platformy widokowej Malta Airwalk, otulonej ostatnimi promieniami słonecznymi tego wieczora, nie mieliśmy jeszcze pojęcia, gdzie przyjdzie nam położyć głowy na poduszkach i czy przypadkiem rolą tą nie zostanie uhonorowana tylna kanapa samochodu. Plany na resztę dnia, mimo iż coraz krótszy stanowiła ona okres, mieliśmy jeszcze bardzo ambitne, ale już tylko w kontekście przemieszczania się. Kiedy piękno austriackiej przyrody otulał nocny cień, zamierzaliśmy bowiem dotrzeć w pobliże króla Alp – Großglocknera, by nazajutrz rzucić mu rękawicę kierownicę na trasie Großglockner Hochalpenstrasse.
Tymczasem, wjeżdżając na zaporę Kölnbrein, nie byliśmy świadomi, że już od lat 70. ubiegłego stulecia na zauroczonych pięknem krajobrazu turystów czeka tu Berghotel Malta obserwujący otoczenie z wysokości 1 933 metrów n.p.m. Charakterystyczny okrągły budynek początkowo pełnił funkcję wyjątkowo atrakcyjnego baraku mieszkalnego dla budowniczych tamy, a dziś udostępnia gościom swoje przestrzenie, za wyjątkiem piątego – najwyższego piętra, stanowiącego punkt obserwacyjny tamy. Po gruntownym remoncie i rozbudowie z 2010 roku, hotel oferuje nie tylko 31 pokoi gościnnych, lecz także darmową wystawę poświęconą pozyskiwaniu energii połączoną z salką kinową oraz sklepem z pamiątkami.



Wystawa wystawą, pamiątki pamiątkami… Im dłużej piękno krajobrazu oddziaływało na praktycznie wszystkie zmysły, tym bardziej przekonywaliśmy się, że dopiero spędzenie tu całej nocy stanowiłoby pełnię doznań austriacko-maltańskich. Niestety, żadna z witryn rezerwacyjnych, w tym także oficjalna strona hotelu, nie dysponowała już wolnymi pokojami na najbliższą noc. Naoczna weryfikacja tych rewelacji podpowiedziała nam jednak, że systemy internetowe, ze względu na skandalicznie późną, jak na austriackie starnardy porę, jaką są okolice godziny dziewiętnastej, już dawno wyśpiewały niemiecki odpowiednik „palec pod budkę, bo za minutkę budka się zamyka…”. Krajobraz covidowy, pusty raczej hotelowy parking i tylko niektóre walczące z ogarniającymi świat ciemnościami okna pokojów – to wszystko podpowiadało, że gdzieś tu musiało znaleźć się miejsce dla dwojga zbłąkanych wędrowców.
Nie pozostało nam więc nic innego, jak zaatakować szturmem recepcyjne okienko… Ach nie, jednak nie, recepcja najwidoczniej zamyka się tu tuż po dobranocce zgodnie z dość powszechnym w Austrii lękiem przed godzinami zaczynającymi się w dwudziestoczterogodzinnym systemie od dwójki. Na szczęście hotelowa restauracja była jeszcze czynna, dzięki czemu upolowaliśmy wzrokiem niczego nieświadomą kelnerkę, która – wnioskując z wyrazu twarzy – spodziewała się od nas raczej pytania o wolny stolik a nie pokój. Po wstępnym szoku poznawczym, podjęła jednak nadzwyczaj racjonalne kroki, dzwoniąc do kolegi recepcjonisty, który najwidoczniej nie zdążył jeszcze uciec zbyt daleko od miejsca pracy. Zaanonsowani jakże konkretnym „Yyy bo wiesz, dwoje ludzi pyta o wolny pokój…” wkrótce doczekaliśmy się na upragniony klucz przytwierdzony do wyjątkowo ciężkiego numeracyjnego breloka pamiętającego zapewne czasy hotelowej młodości.



Jestem przekonany, że owo kluczowe obciążenie posiadało właściwości czasospowalniające, bowiem pomimo zaniesienia bagaży do pokoju oraz przeszperania hotelowych zasobów ulotkowych, zdążyliśmy jeszcze w ostatniej chwili na kolację. Doprawdy nie mam pojęcia, czy to magia miejsca, czy może jednak talent szefa kuchni, ale jedno z najtańszych i najprostszych dań w karcie – zapieczone z serem szpecle posypane prażoną cebulką bez chwili wahania nominowałbym do gwiazdki Michelin. Podobnie zresztą jak cebulowy rosół, uświetniony – zgodnie z austriackim bojkotem branży makaronowej – mięsnym strudlem.


I chociaż wiele się już w Austrii wydarzyło i wiele miało się jeszcze wydarzyć, drogowo-noclegowe przeżycie na Malcie było jednym z wyraźniejszych w czasie całego wyjazdu.
Źródła:
- http://alpengarten-villach.at/Lage_eng.html
- http://berghotelmalta.at/de/hotel
- http://berghotelmalta.at/de/kulinarik/panorama-restaurant-hochalm
- http://bergsteigerdoerfer.org/307-0-Malta-Geschichte.html
- http://citypopulation.de/de/austria/karnten/
- http://goldeck-panoramastrasse.at/gp/en/goldeckroad/thegoldeckroad
- http://goldeck-panoramastrasse.at/gp/en/nature-and-exercise/gastronomy
- http://goldeck-panoramastrasse.at/gp/en/natureandexercise/goldeckhiking
- http://navtur.pl/place/show/727,villach
- http://skijumping.pl/skocznie/11/villacher-alpenarena
- http://skijumping.pl/wiadomosci/3621/walter-hofer-tlumaczy-zasady-uznawania-rekordow-skoczni/
- http://skisprungschanzen.com/PL/Skocznie/AUT-Austria/K-Karyntia/Villach/0078/
- http://verbund.com/en-de/about-verbund/visitors-centres/malta/motorcycle
- http://villach.at/stadt-erleben/museum-der-stadt/stadtpfarrturm
- http://villacher-alpenstrasse.at/va/en/dobratsch/alpengartendobratsch
- http://villacher-alpenstrasse.at/va/en/dobratsch/dobratschsummithouse
- http://villacher-alpenstrasse.at/va/en/index
- http://villacher-alpenstrasse.at/va/en/villachalpineroad/history
- http://villacher-alpenstrasse.at/va/en/villachalpineroad/thevillachalpineroad
- http://visitvillach.at/en/discover-the-region-1.html
- http://visitvillach.at/en/finkenstein-castle-ruins.html
- http://visitvillach.at/en/villach.html