Baseny termalne wciąż chyba jeszcze cieszą się w Polsce mianem obiektów w pewnym sensie elitarnych. Nie mam tu na myśli przesadnej bariery ekonomicznej ograniczającej ich dostępność, lecz przede wszystkim kwestie odległościowe. Śmiem przypuszczać, że mało kto byłby w stanie, w nocy o północy, wydobyć z pamięci lokalizację najbliższego przybytku wodnego wykorzystującego źródła geotermalne. Tymczasem w pewnym kraju położonym między 63 a 66 stopniem szerokości geograficznej północnej oraz między 13 a 24 stopniem długości geograficznej zachodniej nikt nie zastanawia się nad geotermalnością najbliższej pływalni, bo geotermalna jest w nim nawet woda w kranie.
Gdy telewizor nie uratuje wieczoru
Na Islandii trudno znaleźć basen nietermalny i to bynajmniej nie dlatego, że kraj ten dysponuje kilkoma pływalniami na krzyż. Poranne lub wieczorne odmaczanie naskórka w wodach termalnych może wręcz stanowić ekwiwalent kanapy i telewizora, tym bardziej że w spisie kanałów w wynajętym przeze mnie apartamencie doszukałem się zaledwie dwóch lokalnych stacji, resztę zaś stanowiły nadawane po angielsku kanały BBC.
Ba, całodobowość przekazu islandzcy nadawcy potraktowali wyjątkowo symbolicznie, niepopularne czasowo rubryki programu telewizyjnego zapychając planszami informacyjnymi, których interaktywność ograniczała się co najwyżej do nieustannego przewijania tekstu w górę i dół, jeśli dziennikarz przygotowujący dany news rozpisał się akurat o jedną linijkę za dużo względem rozplanowanego na ekranie miejsca.
Pływalnia statyczna
Wniosek z tej przydługiej dygresji o islandzkiej jedenastej muzie może być tylko jeden – skoro baseny nierzadko działają tutaj dłużej niż stacje telewizyjne, nic dziwnego, że stanowią popularny sposób spędzania wolnego czasu.
Islandczycy nie zwykli jednak utożsamiać pływalni z pływaniem, dlatego staram się nad wyraz ostrożnie podchodzić do tego określenia. Można by wręcz zaryzykować twierdzenie, jakoby z salonowych kanap, „lokalsi” przenieśli się na jacuzzi’owe siedziska, przy czym sam fakt tego przeniesienia stanowił w tym procesie najwyższą formą aktywności.
Z uwagi na uszanowanie zakazu fotografowania w części szatniowo‑basenowej, mogę podzielić się co najwyżej relacją zewnętrzną oraz zdjęciem zdjęcia pływalnianych wnętrz (pochodzącym z tablicy informacyjnej w parku doliny Laugardalur). Porównując historyczną fotografię z 1937 roku z naocznie zdiagnozowanym stanem faktycznym, śmiało mogę jednak stwierdzić, że przez ostatnie kilkadziesiąt lat bardzo niewiele się tu zmieniło.
Czy relaks ma granice?
Bliskie czterdziestu stopni Celsjusza geotermalne wywary na basenie Sundhöll zdolne są spowodować nie tylko rozluźnienie mięśni, lecz także stan podgorączkowy mózgu, który – po przedawkowaniu leniwej bezczynności w towarzystwie masujących dysz – dosłownie zaczyna bulgotać od nadmiaru pary unoszącej się ponad taflą wody.
O tym, że nadużyć można także płynnego błogostanu, uświadomiła mnie rozmowa pewnej pary – a jakże – z Polski, żywo rozprawiającej podczas pływalnianej sesji o losach zanurzonego w wodzie nieboszczyka, który przez kilka godzin – w mniemaniu pozostałych użytkowników basenu – wydawał się być co najwyżej odprężony i zrelaksowany, w żadnym razie zaś martwy. Tę pozbawioną happy endu historię uznałem za dobry moment do zakończenia prawie dwugodzinnego już wówczas seansu wodnej bezczynności.
W bulgoczącym kociołku
Pływalnia Sundhöll, jako reprezentatywny przykład rejkiawickich ośrodków wodnych, dysponuje mało interesującymi odwiedzających wewnętrznym i zewnętrznym basenem pływackim oraz tłumnie adorowanymi nieckami z bulgoczącą zupą z ludzi. Niewątpliwie stanowią one idealną okazję, by – na przekór podkoloryzowanym doświadczeniom z Blue Lagoon – dosłownie i w przenośni zanurzyć się w autentycznie islandzkim sosie, tym bardziej, że to najstarszy pływalniany budynek w kraju.
Źródła
- https://reykjavik.is/sundholl-reykjavikur
- https://sundlaugar.is/en/sundlaugasafn/sundholl-reykjavikur/
- https://visitreykjavik.is/sundholl-reykjavikur