Pocałunek tuż po obudzeniu, to doprawdy miłe rozpoczęcie dnia. Wizja ta nabiera jednak nieco innego charakteru, gdy mowa jest o całowaniu… klamki. Godziny otwarcia kantoru położonego tuż przy Plaza de Armas okazały się jedynie nieśmiałą sugestią. Hipotetyczna zamiana lady i tacki do wydawania reszty (kto by pomyślał, że jej branżowe określenie to bilonownica) na łóżko i poduszkę przez ekspedientkę prowadzącą punkt wymiany walut zaskoczyła nawet obsługę pobliskiej restauracji, która przywykła do widoku „panienki z okienka” obok ogródka ze stolikami. A warto tutaj zaznaczyć, że nie był to wcale poranek choćby zahaczający o wschód słońca. Tego dnia na listę żywych i przytomnych wpisałem się około godziny dziesiątej, wciąż przystosowując organizm do nowej strefy czasowej.
Niedziela na ulicach centralnej dzielnicy Limy budziła się bardzo, bardzo powoli lub – jak widać na przykładzie kantoru – wcale. Zwarte i gotowe do prezentacji swej oferty przechodniom były w zasadzie tylko nieliczne knajpki oferujące menu śniadaniowe oraz kilkupomieszczeniowy (aż chciałoby się rzec: wielkopowierzchniowy) salon z… ozdobami bożonarodzeniowymi. Ach i jeszcze oczywiście kilkoro ulicznych sprzedawców z naręczami breloczków w kształcie lam.








Spis treści:
- O Franciszku, który święty nie był… – kontrowersyjna postać Francisca Pizarra
- Trumna to przeżytek – limska katedra ze szklanym sarkofagiem Pizarra
- Ten Franciszek już święty był – klasztor świętego Franciszka, prawdopodobnie największy w Ameryce Łacińskiej
- Rozpierająca duma i rozpierające obżarstwo – polskie smaczki w centrum Limy podane w peruwiańsko-chińskim sosie
O Franciszku, co święty nie był…
Ograniczony przedpołudniową porą czynnik ludzki w żadnym razie nie przysłaniał zamykającego Plaza de Armas od północno-wschodniej strony pałacu rządowego (Palacio de Gobierno del Perú) będącego dziś rezydencją peruwiańskich prezydentów.


Kilka wieków i architektonicznych odsłon wcześniej, dzisiejsza prezydencka siedziba znana była pod nazwą Casa de Pizarro, jako że Limę założył w 1535 roku Francisco Pizarro, który zakwestionował w ten sposób centralną rolę Cusco w niedawno podbitym – skądinąd głównie przez swą skromną osobę – imperium Inków. Gdyby miała dziś powstać biografia tej kontrowersyjnej postaci, śmiało można byłoby opatrzyć ją tytułem: „Od zera do milionera”. Jako nieślubne dziecko wieśniaczki i kapitana hiszpańskiej armii, biorąc pod uwagę uwarunkowania feudalnej Europy, Pizarro miał wszelkie predyspozycje, by stwierdzić, że „źle się urodził”. Szklany sufit klasowy zawisł w jego przypadku na tyle nisko, by skłonić go do poszukiwania szczęścia poza zastanymi realiami. Swoistymi enklawami, w przypadku których kwestię pochodzenia odsuwano na bok, biorąc pod uwagę przede wszystkimi kompetencje jednostki, były wówczas pokłady statków tak zwanych „wielkich odkryć geograficznych”, które nierzadko niosły ze sobą plądrowanie podbijanych terenów i wyrzynanie rdzennych ich mieszkańców. Wprawdzie wciąż popularne były plotki, jakoby po dopłynięciu do skraju Ziemi, która – jak przecież powszechnie wiadomo – jest płaska, statek wraz załogą spadał w nieskończoną otchłań, jednak wizja poczynionych już do tamtej pory kolonizacyjnych podwalin podsycana kiepskim rodowodem, przełamała obawy i wątpliwości Pizarra.
Zachłysnąwszy się bogactwami płynącymi z Meksyku, brutalnie podbijanego w tamtym okresie przez „kolegę po fachu” Hernána Cortésa, postanowił znaleźć swoje „własne” miejsce na ziemi. Z pomocą w lokalizacyjnych dylematach przyszła mu plotka, deklarująca istnienie „bonusowego” kontynentu położonego na południe od dotychczasowych amerykańskich zdobyczy Europejczyków. Wizja bogactw, w które miało obfitować mieszczące się tam królestwo określane mianem Biru – będące nazewniczym przodkiem dzisiejszego Peru – zadziałała jak magnes. W tym jednak przypadku siłę przyciągania wytworzył znacznie cenniejszy metal – złoto. Podczas jednej z wypraw, z europejskiego punktu widzenia zmierzających do pozbawienia Ameryki Południowej charakteru dziewiczego lądu, Pizarro oraz jego towarzysze natknęli się na tratwę, którą lokalna ludność transportowała ot takie duperele na handel, wykonane z pospolitego tu złocistego kruszcu. Ta widokówka z wakacji sprawiła, że Pizarro był już przekonany o istnieniu krainy złotem i złotem (na co komu mleko i miód?!) płynącej, a poczucie, że wykolejenie nieprzychylnego mu dotychczas losu nabrało mocy, która kazała mu brnąć dalej na południe, pomimo napotykanych trudności. Wobec generalnej niechęci pozostałych uczestników wyprawy, Pizarro postawił sprawę na ostrzu miecza. Wyznaczywszy nim na ziemi linię, zaprosił na swoją stronę wszystkich tych, w których głowach perspektywa komnat pełnych złota krzyczała tak głośno, że aż zagłuszyła jęk strachu. Ostatecznie spośród blisko dwustuosobowej wówczas załogi, z oferty skorzystało jedynie kilkanaście osób, które – jak na owe czasy – trafiły szóstkę w lotka. Ten elitarny sukces pchnął Pizarra do zorganizowania kolejnej, liczniejszej „wyprawy w nieznane”, z której powoli zaczął wycierać się niepokojący wielu człon „w nieznane”.
Urządzający się na nowym – z ich perspektywy – kontynencie Hiszpanie potrzebowali bezpośredniego dostępu do oceanu, aby odbierać z macierzystego lądu transporty, które współcześnie okleilibyśmy szyldem „PRZEPROWADZKI”. Komunikacja morska z położonego w obrębie pasma andyjskiego Cusco w obecnych czasach wciąż nie należy do najłatwiejszych, a co dopiero niemal pięćset lat temu. Również sama kwestia wysokościowa nie sprzyjała hiszpańskiemu osadnictwu. 3 400 metrów nad poziomem morza to bynajmniej nie wyniki szczytów otaczających miasto (te bowiem lekką skałą przekraczają sześć tysięcy), lecz regularnych zabudowań mieszkalnych. W takich warunkach nawet spacer po nachylonym o zaledwie kilka stopni chodniku ma duże szanse spowodować zadyszkę u maratończyków, a więc tym bardziej u uprawiających sport wyczynowy jedynie poprzez ekran telewizora. Czynniki te zadecydowały o powstaniu nowego centralnego ośrodka miejskiego w „hiszpańskiej” Ameryce Południowej.
Współczesny układ tej części Limy, którą moglibyśmy określić mianem „starego miasta” pochodzi więc z czasów pierwszych konkwistadorów, choć nie wytyczono go na pustkowiu. Strony te zamieszkiwał między innymi lud Huari – wprawdzie nie tak wojowniczy, jak Inkowie, lecz zdolny do pozostawienia po sobie wielowiekowego dziedzictwa. Hiszpańska deweloperka doprowadziła jednak do nieznoszącej sprzeciwu eksmisji rdzennej ludności, co w porównaniu z inkaską masakrą, należałoby chyba traktować, jako akt miłosierdzia.

Biorąc zaś pod uwagę brutalny podbój terenów dzisiejszego Peru, dziwić może to, że firmujący je własną facjatą Francisco Pizarro doczekał się w całym kraju tak wielu pomnikowych upamiętnień. Ba, po dziś dzień szyldy z jego nazwiskiem nad kawiarniami czy restauracjami, uznawane są za pozytywny przekaz marketingowy. Mimo tej dość powszechnej „pizarromanii”, ostatnimi czasy obserwowane jest odwrócenie trendu, skutkujące wypraszaniem najeźdźcy z postumentów. Ale powoli, spokojnie i nie wszystko na raz – chociażby nieopodal Rímacu zachowała się pokaźna podobizna, która jednak – mimo triumfalnej pozy na koniu – nie przewyższa przechodniów, spoglądających nań z góry – z kładki przerzuconej nad dopasowującą się do biegu rzeki linią kolejową.


Dość jednoznaczna narracja hiszpańskiego wproszenia się do południowoamerykańskiej osi czasu znalazła swój wyraz nawet w języku. I to dosłownie wyraz – mowa o określeniu „descubricidio” używanym właśnie do nazywania dwoistej natury europejskich odwiedzin. Powstało ono z połączenia dwóch słów: „descubrimiento”, oznaczającego odkrycie, oraz „genocidio” – ludobójstwo. To właśnie na tej drugiej – mniej chlubnej stronie medalu skoncentrował się bunt rdzennych mieszkańców obu Ameryk, niezgadzających się na płynące z Europy plany hucznych obchodów pięćsetlecia niezbyt z ich perspektywy odkrywczego odkrycia Krzysztofa Kolumba.
Trumna to przeżytek
Czy żal do stąpającego po ziemi pięć wieków temu Francisca Pizarra ukoić może fakt, że nie dane mu było doczekać naturalnej śmierci na nowych włościach? Pewnie nie, skoro został zamordowany przez swych przeciwników pod przewodnictwem syna byłego wspólnika w południowoamerykańskich interesach. Nomen omen ofiara zamachu chwilę wcześniej wystąpiła w alternatywnej roli – zleceniodawcy zabicia tegoż wspólnika. Wierna ekranizacja śmierć Pizarra mogłaby stać się dla filmowców materiałem do długich i widowiskowych wyżyć artystycznych. Umierający na skutek licznych ciosów zdobywca Peru, w akcie agonii miał wymalować własną krwią krzyż, który później ucałował, przywołując na świadka Jezusa.
Skalę zadanych mu wówczas obrażeń dokumentują badania z lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, przeprowadzone przez zagranicznych naukowców po tym, jak pracownik sprzątający kryptę pod katedralnym ołtarzem, przypadkowo natknął się na dwie drewniane skrzynie. Jedną z nich opatrzono napisem: „Tu znajduje się czaszka markiza Don Francisca Pizarra, który odkrył i podbił Peru, czyniąc je częścią Królestwa Kastylii”. Fachowa ekspertyza wydawała się w tym przypadku o tyle niezbędna, że od końca XIX wieku, na katedralnej „wystawce” spoczywał grobowiec, którego zawartość – jak orzekli eksperci, niesłusznie – przypisywano właśnie Pizarrowi. Pomyłka ta mogła być spowodowana licznymi przebudowami świątyni, w wyniku których rzeczywiste jego szczątki podlegały nieustannym przeprowadzkom mogącym doprowadzić do kostnego galimatiasu.



W ogóle warto chyba wspomnieć, że miejsce ekspozycji szkieletu Pizarra – bazylika katedralna pod wezwaniem świętego Jana Ewangelisty została wzniesiona z inicjatywy jego samego w pierwszych latach istnienia Limy. Z początkowego stadium brzydkiego kaczątka – niewielkiej budowli z cegieł adobe – po licznych rozbudowach przeobraziła się w jeden z ważniejszych i okazalszych kościołów w Peru.







Ten Franciszek już święty był
Jeżeli limska katedra miałaby ustąpić monumentalnego pierwszeństwa jakiemuś kościołowi, z pewnością byłby to ten przy pobliskim klasztorze franciszkańskim. Na klasztorne włości przeznaczono bowiem aż jedną ósmą terenów wytyczanej w pierwszej połowie szesnastego wieku Limy. W efekcie klasztor, który otrzymał imię Franciszka, ale nie tego z Asyżu, tylko lokalnego – z Limy właśnie – uznawany jest za największy w całej Ameryce Łacińskiej. Architektoniczno-artystyczny zespół do spraw uczynienia limskiego klasztoru świętego Franciszka najokazalszym obiektem sakralnym regionu składał się z czołowych twórców epoki, którzy nie przebierali w środkach. Niechaj dowodem będzie tutaj wzniesienie na potrzeby świątyni miejscowej fabryki przewidzianych w projekcie, charakterystycznych dla Półwyspu Iberyjskiego, ceramicznych płytek azulejos, spowodowane nieopłacalnym ich transportem ze Starego Kontynentu. Zaimportowane zostały zaś z niego arabskie wpływy obecne wówczas u hiszpańskiego źródła inwestycji.

W klasztornym przedsionku towarzystwa w oczekiwaniu na anglojęzycznego przewodnika dotrzymywała mi, skrywająca się w szklanej kapliczce, dziecięca figurka, której wstawiennictwo miało stać się powodem licznych uzdrowień. W dowód wdzięczności za cudowny trud, jakim zapewne było okupione wykpiwanie śmiertelnych chorób i innych – z ludzkiego punktu widzenia – niemożliwych do pokonania trudności, dzieciątko otrzymało od obdarowanych swą łaską wiele dziękczynnych zabawek, które wypełniały dno sześciokątnej, nabożnej „gabloty”.











Rozpierająca duma i rozpierające obżarstwo
Spacerując po sercu kolonialnej Limy, usilnie próbowałem wczuć się w atmosferę miasta, które przez trzy kolejne stulecia pełniło funkcję głównego ośrodka kontynentu południowoamerykańskiego. Kompletnie bezskutecznie. Choć poddane drobiazgowej selekcji uliczki wokół Plaza de Armas obdarzone zostały estetyką budzącą raczej pozytywne emocje, Lima wydała mi się nijaka, lewitując gdzieś pomiędzy niezbyt skutecznym rozliczaniem się z trudną przeszłością, a wytworzeniem nowej, stricte lokalnej tożsamości.
Z limskiego kotła, w którym ochoczo mieszają się estetyczno-społeczne wpływy, pobrzmiewa także pewien cichy metaliczny dźwięk. To trzy grosze wrzucone doń przez Polaków, którzy – choć może nie złotymi zgłoskami – także wpisali się do peruwiańskiej historii. Świadectwo działaności jednego z nich, sfotografował a nawet podeptał praktycznie każdy turysta odwiedzający Limę. Polski architekt Ryszard Małachowski, który za wielką wodą znany był raczej jako Ricardo de Jaxa Malachowski zasłynął jako jeden z głównych projektantów dziewiętnastowiecznego układu urbanistycznego stolicy Peru, a także dzisiejszego oblicza prezydenckiej rezydencji.

Biało-czerwoną dumę narodową, która dopadła mnie nawet grubo ponad jedenaście tysięcy kilometrów od domu, wypadało jakoś przetrawić. A ponieważ mówię o niej z delikatnym przekąsem, jej celebracja także winna odbyć się z przekąsem, a nawet przekąszeniem.





Limskie wieczory to już tradycyjnie pory ucieczek z wymarłego centrum stolicy. Tym razem do dwóch sąsiadujących ze sobą targów pamiątkarskich w dzielnicy Miraflores. Ich nazwy: „Inka Market” oraz „Indian Market”, choć dość podobnie brzmiące, zdają się wyrażać dwa całkowicie odmienne nastawienia do miejscowej ludności. Baner odwołujący się do rdzennego, a więc w przeważającej mierze inkaskiego oblicza Peru kontrastuje z „indiańską metką”, którą znaczna część mieszkańców uznaje za obraźliwą. Mimo tego, oba szyldy firmowały niemal identyczny asortyment pamiątkarskiego bogactwa.



Po zlustrowaniu kilku pierwszych z brzegu stoisk wiedziałem już, że nie będę tu cierpiał na nadmiar gotówki. Połączone lamowym leitmotivem sweterki, koszulki, czapki, szaliki, magnesy czy breloczki krzyczały niczym Pokémony: „zbierz je wszystkie!”.






Choć między mną a jedynym w swoim rodzaju, melanżowym sweterkiem z cudnym lamowym wzorem nie zaiskrzyło, to była miłość od pierwszego założenia. Jeśli wierzyć, że jego tkanina to faktycznie „baby alpaca, amigo, good price for you”, wręcz nie powinna razić „prądem”. Wywołała uczucie błyskawicznie rozprzestrzeniającego się po całym ciele żalu spowodowanego tym, że jedyny dostępny egzemplarz okazał się za mały. Wewnętrzną pustkę natychmiast wypełniła nadzieja wlana prosto do mojego serca z siłą wodospadu przez sprzedawczynię, która zapewniła, że zaraz przyniesie większy rozmiar tego modelu, po czym zniknęła w gąszczu targowych uliczek, zostawiając mnie na straży całego swojego stoiska. Po chwili wróciła biegiem i, dysząc ciężko, podała mi sweter, którego rozmiar rzeczywiście okazał się idealny. Szkoda tylko, że wbrew zapewnieniom ekspedientki, jego wzór był zaledwie podobny do ideału.
Wtedy okazałem się najbardziej wybrednym klientem, jaki kiedykolwiek spojrzał na owe stoisko (choćby przelotne spojrzenie, z perspektywy tutejszych sprzedawców oznaczało zainicjowanie procesu transakcyjnego). Zakwestionowałem każdy z proponowanych mi zamienników, zmuszając sprzedawczynię do biegania do coraz to dalszych stoisk, by wypożyczać modele, które jej zdaniem miałyby mnie zadowolić. Niestety bezskutecznie. Zdyszana i zrezygnowana kobieta, aby nie wypuścić mnie z pełnym portfelem, w akcie desperacji zaproponowała mi jeszcze czapkę, od razu „specjalnie dla mnie” spuszczając jedną czwartą jej ceny. Ponieważ kultowe peruwiańskie nakrycie głowy, które okrążało niegdyś polski internet na głowie Donalda Tuska, nawet nie próbowało udawać mojego swetrowego wzoru, skala ocen w mojej głowie się zresetowała i pozwoliła stwierdzić, że to naprawdę urodziwa (i w dodatku dwustronna, o czym nie omieszkała poinformować mnie sprzedawczyni) czapka. Mając na uwadze czas, jaki został mi poświęcony, zgodziłem się na zakup, z którego – w miarę upływu czasu – byłem coraz bardziej zadowolony.
Do hotelowego pokoju wróciłem bogatszy o peruwiańską czapkę oraz wyidealizowaną wizję swetra z lamami, na którego zainaugurowane właśnie poszukiwania miałem jeszcze na szczęście całe trzy tygodnie. To chyba dość typowe, jeśli chodzi o robienie zakupów, że z galerii handlowej wychodzi się z naręczami toreb, w których próżno szukać tego, po co wybraliśmy się do sklepu. Jestem jednak przekonany, że tak idealnej czapki nigdy bym nie znalazł, gdybym to właśnie w celu jej zakupienia wybrał się na limskie jarmarki.
Źródła:
- Ballesteros-Gaibrois M., Francisco Pizarro, http://britannica.com/biography/Francisco-Pizarro
- Rudziński C., Lima. Sępy na wieży świętego Franciszka, http://krajoznawcy.info.pl/sepy-na-wiezy-swietego-franciszka-23910
- Stolze D., Morbid Monday: The Game of Thrones Written in Bones, Conquistador Edition, http://atlasobscura.com/articles/the-game-of-thrones-written-in-bone-conquistador-edition
- http://famous-historic-buildings.org.uk/lima_cathedral_108.html
- http://limaeasy.com/lima-guide/lima-culture-guide/historical-buildings/house-of-the-peruvian-literature
- http://whc.unesco.org/document/126942
- http://whc.unesco.org/en/list/500/
- http://whc.unesco.org/en/list/500/multiple=1&unique_number=583
Recent Comments