Ten rodzaj notki o autorze, w którym każda kolejna linijka stanowi swoisty zamach na zwięzłość przekazu, mam już za sobą. Z panelu po prawej, który towarzyszy każdej stronie na tym blogu, dowiedzieliście się już zapewne, że mam na imię Karol, a podróże – od początku świadomego stąpania po skorupie ziemskiej – nadają rytm i sens mojemu istnieniu.
Teraz pora bym Was trochę potorturował swoistą podróżniczą miniautobiografią (choć nie jestem pewien, czy polszczyzna dojrzała do tego przedrostkowego duetu). Czynnikiem łagodzącym dotkliwość wyrażonej akapitami kary niechaj zaś będzie to, że dopiero całkiem niedawno przestałem zaliczać się do uprzywilejowanej w naszym kraju grupy tak zwanych „młodych”. Można by więc przypuszczać, że skoro – przynajmniej w założeniach wyrażonych oczekiwaną długością życia – wciąż więcej przede mną, niźli za mną, powinienem mieć stosunkowo niewiele do opowiedzenia. A jednak nie byłbym sobą, gdybym zakładkę „O mnie” zamknął w zaledwie kilku zdaniach.
Dziennik podróży pisany mailami
Pominąwszy dziecięce podskoki oraz kilkunastominutowy lot widokowy radzieckim kukuryźnikiem wzbijającym się w powietrze z polowego pasa startowego w pomorskim Popowie, pierwszy raz od ziemi oderwałem się dość późno, bo dopiero w wieku dziewiętnastu lat. Był koniec liceum. Trochę wstyd przyznać – nagrywałem wówczas start samolotu. Tyle dobrze, że chociaż nie klaskałem po jego wylądowaniu.
Poniższa seria zdjęć dokumentujących pamiętny lot do Budapesztu z dnia 31 sierpnia 2016 roku, daleka jest od napawania mnie dumą w zakresie, jakim zajmuje się zawodowa fotografia. Innymi słowy: ostrość – leży, kompozycja – towarzyszy ostrości, a kwestie przysłony, czasu naświetlania czy ISO lepiej w ogóle pominąć. A jednak, ta cechująca się wątpliwą wartością estetyczną fotorelacja, ma dla mnie wymiar swoistego podróżniczego kamienia milowego, a w kontekście wyjazdów zagranicznych – nawet węgielnego i właśnie dlatego zdecydowałem się wypuścić ją z otchłani dysku zewnętrznego, gdzie ukrywałem ją przed światem.
Nie chcąc wystawić na próbę kredytu zaufania udzielonego mi wówczas przez rodziców na poczet inauguracyjnego opuszczenia ojczyzny, wysyłałem im maile, które były swego rodzaju sprawozdaniem z podróży. Z czasem, do krótkich zdań informujących o tym, że jeszcze żyję, ciągle mam dwie nogi, dwie ręce oraz głowę i co więcej – wszystkie te elementy nadal znajdują się na tych samych miejscach, co przed opuszczeniem domowej przystani – zacząłem dołączać coraz to barwniejsze i bardziej szczegółowe opisy.
Wtedy okazało się, że wspaniałe chwile z podróży – mocą klawiatury QWERTY oraz tysięcy zdjęć – można zachować na dłużej. Wychodząc naprzeciw zawodnej pamięci, czym prędzej przystąpiłem więc do spisywania pierwszych świadomych podróżniczych wspomnień. W ten sposób powstała całkiem obiecująca symbioza piśmienno‑podróżnicza, której głównym odbiorcą był niejaki Microsoft Word.
Rocznica inna niż wszystkie
14.02. Słownie: czternasty lutego. Nawet jeśli ktoś zapomni, dla jakiej sprawy orbita ziemska na 24 godziny przyjmuje wówczas kształt serca, pamięć wyręczą uginające się od kwiatów stragany porozstawiane w miejscach, gdzie jeszcze poprzedniego dnia był zwykły trawnik. Wtórują im emanujące wszelkimi odcieniami czerwieni i różu stoiska, wystawiane nawet w sklepach, które – wydawać by się mogło – nie mają nic wspólnego ze świętem zakochanych. Choć Walentynki to chyba niezbyt dobra okazja do przydania – przy pomocy tandetnego bukietu żelków zgarniętego naprędce ze stojaka przy kasach w markecie budowlanym – sensu sloganowi „kochajmy się tylko od święta”, stanowią całkiem dobry pretekst do zauważenia i docenienia Bliskich, których na co dzień zdarza nam się mijać, niczym latarnie na ulicy.
W przypływie samoświadomości, coraz mniej już na szczęście utożsamianej z szaleństwem, uwagą i troską można w tym dniu obdarzyć także siebie. Można również, w ramach autorandki nieco mniej typowej, aniżeli relaksująca kąpiel czy wieczór filmowy… założyć bloga podróżniczego. Następny Przystanek w postaci internetowej zmaterializował się dokładnie 14 lutego 2018 roku, a wraz z nim marzenie o tym, by moje podróżnicze wspomnienia znalazły swój dom pod adresem z końcówką „kropka pe el”. Stało się to przy nieocenionym udziale wieloletniego przyjaciela, z którym staż znajomości już dawno mógłby kupować piwo w sklepie monopolowym.
O dacie zapadnięcia publikacyjnego wyroku spod znaku klawisza „enter” na klawiaturze zadecydował zaś – przepraszam wszystkich, którzy zdążyli podążyć ścieżką walentynkowych rozczuleń – zwykły przypadek. Właśnie tego dnia, przed ponad pięcioma już laty, Mateusz znalazł bowiem chwilę, by po raz kolejny zadziwić mnie niezmierzonymi pokładami cierpliwości do mojej oporności technologicznej. Od tamtej pory miałem całkiem sporo czasu, by nabrać blogowej samodzielności. Czy mogę uznać za pewnego rodzaju sukcesu, że przez minione pół dekady tylko raz trzeba było przywracać stronę z kopii zapasowej?
Okazało się też, że blogowo‑walentynkowy zbieg datowych okoliczności ma pewną całkowicie niezamierzoną zaletę. Niezależnie od aktualnego statusu matrymonialnego, w dniu, w którym nie sposób umknąć przed partyzancko nękającą ludzkość ckliwością, w moim kalendarzu zawsze widnieć będzie kolejna rocznica założenia Następnego Przystanku.
Legenda, czyli jak to się stało, że transport publiczny zawładnął blogiem podróżniczym
Wszyscy Ci, dla których nazwa Następny Przystanek nie jest naznaczona brzemieniem zbiorkomu, proszeni są o niezwłoczne poinformowanie mnie o tym za pośrednictwem dowolnej z metod kontaktu, dość obficie anonsowanych tu i ówdzie na niniejszym blogu. Być może to zbyt śmiałe założenie, ale nie spodziewam się lawiny wiadomości podobnej do tej, która – obrawszy kominkowy kanał komunikacyjny – dotarła w końcu do Harry’ego Pottera, odizolowanego od świata zewnętrznego przez znienawidzonych Dursley’ów.
Przystanki to nieodłączny atrybut przemieszczania się środkami komunikacji publicznej, zarówno jeśli mowa o dojazdach do domu i do pracy, jak i w kontekście podróży turystycznych. To, co dla mieszkańców Barcelony, Rzymu czy Pragi, oznaczało obwieszczany najczęściej przy pomocy komunikatu głosowego, punkt w harmonogramie codziennej rutyny, dla mnie wiązało się ze zwiedzaniem, poznawaniem, odkrywaniem, a tak się składa, że – poza ojczyźnianymi wyjazdami – to właśnie klasyczne city breaki po europejskich miastach, były najczęstszym typem podejmowancych przeze mnie podróży.
Z czasem siatka podróżniczych połączeń uległa znacznemu rozbudowaniu, sięgając – ku mojej niepomiernej ekscytacji – daleko poza europejskie granice. Pojawił się także nowy środek transportu – pięciodrzwiowy bolid marki Kia, który sprawdza się nie tylko podczas wycieczek krajowych, lecz także zagranicznych. Uformowana przez koreańskich konstruktorów z blachy, subtelnego grilla i wyrazistych reflektorów rozkoszna mordka zdaje się uśmiechać za każdym razem, gdy zmierzam ku niej naładowany kolejnymi podróżniczymi doznaniami.
Aby uporządkować wyjazdowe kierunki – nie bez sympatii wobec komunikacyjnej łatki, której wcale nie zamierzam za wszelką cenę zdzierać z Następnego Przystanku – podzieliłem wpisy na trzy strefy, na wzór systemów transportu publicznego w dużych miastach.
W strefie pierwszej znalazła się Polska. Jedni ją kochają, inni z niej uciekają, jeszcze inni kochają i uciekają jednocześnie, wreszcie są też tacy, którzy uciekają, dlatego że kochają. Bez zajmowania stanowiska w sprawie tej trudnej miłości do ojczyzny, chciałbym tylko nieśmiało nadmienić, że niespełna 312 tysięcy biało‑czerwonych kilometrów kwadratowych w niełatwej geopolitycznie Europie Środkowo‑Wschodniej, turystycznie ma bardzo wiele do zaoferowania. O tym, że niniejsza opinia nie jest podyktowana ani językiem, ani adresem domeny, będę starał się Was przekonać we wpisach z pierwszej zakładki. Strefa druga obejmuje zaś Europę, która niegdyś stanowiła dla mnie granicę rzeczywistości. Dziś istnieje już na szczęście pozaeuropejska „reszta świata” – strefa trzecia, sukcesywnie zapełniana przez coraz dalsze kierunki.
Niektórzy z Was pamiętają pewnie czasy, w których blogowy rozkład jazdy oparty był o jeszcze namiętniej z komunikacją miejską romansujące kategorie: przystanki, przystanki na żądanie czy objazdy. Bezsprzecznie zasłużyliście na miano Czytelników‑Weteranów – to cudowne, że jesteście! Równie cudowne, jak to, że trafiają tutaj także nowi Pasażerowie‑Odwiedzający! Choć to przede wszystkim moja pasja do podróży warunkuje ciągłe wydłużanie się przystankowych linii, Wasza obecność jest niezwykle przyjemnym kopem do działania (a skoro kopy z założenia nie są zbyt przyjemne, to sami rozumiecie, o co się rozchodzi)!
Lista moich podróżniczych dolegliwości
Z każdą, nawet jednodniową wycieczką związany jest szereg zwyczajów, przyzwyczajeń i rytuałów, niejednokrotnie będących przyczynkiem do dyskusji z tymi, z którymi zdarzyło mi się skrzyżować podróżnicze szlaki.
Po pierwsze i najświętsze: gorliwie wspieram przemysł pamiątkarski, przywożąc z każdej podróży co najmniej jeden magnes (w tym więc kontekście to dobrze, że mojej kuchni obca jest estetyka zabudowanych sprzętów AGD). Jeśli nie mam skądś magnesu, oznacza to, że po prostu mnie tam nie było. Jeszcze…
Inną, tym razem darmową pamiątkę, stanowią pieczątki turystyczne, przy pomocy których uwielbiam nadawać duszę papierowym przewodnikom i mapom. Niestety w wielu miejscach na świecie, na hasło tourist stamps sprzedawcy są mi w stanie zaoferować co najwyżej znaczki pocztowe, ze zdziwieniem przyjmując przypowieść o maczanych w tuszu emblematach poszczególnych miast i atrakcji. Niektóre przewodniki pozostały więc „bezduszne”.
Z wyjazdów chętnie przywożę także pocztówki, z tym jednak zastrzeżeniem, że nie zabieram ich ze sobą, lecz tradycyjnie powierzam tę misję lokalnym oddziałom poczty. Na liście adresatów, oprócz Bliskich, konsekwentnie pojawiam się także ja sam (można by tu pokusić się o pytanie, czy nie jestem przypadkiem bliską sobie osobą, ale nie czas chyba na sesję terapeutyczną). Na kartkach do samego siebie często spisuję pierwsze wrażenia i spostrzeżenia z miejsca, które odwiedzam. Taki „samolubny” list potrafi odmienić nawet najpodlejszy poniedziałkowy poranek, gdy trafi do mojej skrzynki. A ponieważ czas lotu gołębia pocztowego to nawet kilka miesięcy, zdarza się, że na dobre zapomnę już o minionym wyjeździe i właśnie wtedy Poczta Polska zaprosi mnie do wyjazdowej retrospektywy.
Wyliczankę podróżniczych przyzwyczajeń zakończę na Mapach Google’a, które służą mi do odciskania wirtualnych śladów na kuli ziemskiej, stając się tym samym skrupulatnym świadkiem każdego mojego podróżniczego kroku. Przy pomocy googlowych gwiazdek oznaczam wszystkie miejsca, które odwiedziłem. I nie mam tu bynajmniej na myśli nazw krajów czy miast i miasteczek. Skala szczegółowości gwiazdkowego zjawiska sięga przykładowo: fontanny, której poświęciłem zdecydowanie za dużo miejsca w pamięci telefonu; sklep, w którym kupowałem bułki na śniadanie; stację benzynową, na której karmiłem siebie oraz samochód czy wreszcie wiatę przystankową, przy której usłyszałem legendarny już dla mnie następny przystanek. Oprócz tego, że „gwiazdkowanie” wspomaga zawodną pamięć (jak w sumie cała ta strona) i niejednokrotnie okazało się pomocne przy późniejszym opisie, już samo obserwowanie, jak coraz dalsze zakątki globu coraz gęściej zapełniają się żółtymi punkcikami, bywa źródłem głębokiego i usatysfakcjonowanego westchnienia.
Polecam się na przyszłość
Powroty, zarówno z daleka, jak i z bliska, już nie raz przekonały mnie, że z powiedzeniem „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej” nie do końca mi po drodze. Po drodze jest mi za to… w drodze i tak się składa, że wciąż udaje mi się wyprzedzać wyjazdami, czasowe i kreatywnościowe zasoby przeobrażania ulotnych wspomnień i spostrzeżeń w opis. Bez cienia godnej politowania pokazówy, śmiało mogę przyznać, że każdy post jest moim oczkiem w głowie (mam więc już całkiem sporo oczu), dlatego staram się doprowadzić go do perfekcji, przyozdabiając pokaźną ilością zdjęć, faszerując odpowiednią dawką sprawdzonych informacji oraz doprawiając szczyptą subiektywizmu i humoru. Strona powstaje więc powoli i ma spore opóźnienia, ale do nich, jako mieszkaniec kraju nad Wisłą, zdążyłem już przywyknąć. Mam jednak nadzieję, że mimo tego, emanujący z Następnego Przystanku podróżniczy fioł okaże się dla Ciebie, Miła Czytelniczko i Miły Czytelniku zaraźliwy.
PS Gdybym przypadkiem prowadził spis ulubionych środków stylistycznych, bezwzględne grand prix oraz licencję na nielimitowane użycia nieprowadzące do nadużyć, otrzymałaby moja piśmienna muza – ironia. Z tego powodu, zamiast ostrzeżenia o ciasteczkach, wypadałoby tu raczej zamieścić jakiś stosowny alert przestrzegający przed ponadprzeciętnymi pokładami sprzeczności pomiędzy dosłownym znaczeniem tekstu a jego niewyrażonym wprost znaczeniem, do którego klucz tkwi w głębokim przekonaniu, że to, co zaskakujące, inne, dziwne, pomijane, a nawet najobiektywniej, jak to tylko możliwe brzydkie, fascynuje, zachwyca i urzeka swym nienarzucającym się i niewzbudzającym zazdrości pięknem.