Stoi na stacji lokomotywa, lżejsza, nieduża, bo wąskotorowa. Stoi i sapie, dyszy i dmucha, dym spalinowy z silnika jej bucha. Wagony do niej podoczepiali: cztery, dość ciasne, z żelaza, stali. I pełno ludzi w każdym wagonie, mimo że czasy są COVID-owe. A jadą oni na trawę do lasu, by się zajadać tłustą kiełbasą.
Ta domorosła, dość kanciasta przeróbka bodaj najpopularniejszego wierszyka dla dzieci, całkiem zgrabnie oddaje pomysł na niedzielne popołudnie w wykonaniu Piaseczyńskiej Kolei Wąskotorowej.

Rezerwacji wycieczki dokonaliśmy przez internet… i na tym koniec cywilizacyjnych epizodów w tym poście. Kiedy koła naszego samochodu minęły leciwe ogrodzenie stacji Piaseczno Miasto Wąskotorowe, nastąpiła bowiem natychmiastowa teleportacja do czasów nie tylko przedinternetowych, ale i przedkomputerowych. I to jeszcze nim przyszło do kolejowego sedna sprawy. Już bowiem na wygładzonym oponami samochodów parkingowym klepisku coś było nie tak. Pomiędzy autami chętnych na szynową przygodę turystów, poutykane były pojazdy, które spotyka się na polskich drogach coraz rzadziej.


Gdzieś w tym toyotowo-polonezowym sosie zawieruszył się wreszcie kawałek torów, a na nim ona: wielotonowa rumuńska myśl techniczna. Lokomotywa spalinowa z 1976 roku wraz z czterema o dziewięć lat młodszymi wagonami osobowymi ciągnęła za sobą jeszcze jeden kolejowy rodzynek – wyprodukowaną w zaborze pruskim, studwunastoletnią gospodarczo-towarową doczepkę pretendującą do tytułu najstarszego czynnego wagonu wąskotorowego na ziemiach polskich.




Wąskotorowe ukrwienie okręgu podwarszawskiego zaczęło rozrastać się ponad 120 lat temu i dało oddech duszącej się we własnym sosie stolicy. Podczas, gdy mieszkańcy, o których coraz głośniej można było mówić: „miastowi”, uciekali po szynach do okolicznych miejscowości letniskowych, do Warszawy zwożono materiały budowlane z podmiejskich zakładów produkcyjnych. Szynowe przyłącza okazały się szczególnie przydatne po drugiej wojnie światowej, kiedy to co dziesiąta cegła wykorzystana do odbudowy zniszczonej stolicy pochodziła właśnie z tutejszych cegielni.
Kolejowe macki w złotych latach żelaznych połączeń wąskotorowych objęły swym zasięgiem Konstancin, Górę Kalwarię, a nawet Nowe Miasto nad Pilicą. W Warszawie docierały zaś pod sam Belweder, choć ten zaszczytny stan faktyczny utrzymał się tylko do połowy XX wieku. Później, aż do 1971 roku wąskotorówka dojeżdżała do Dworca Południowego, którego komunikacyjnym następcą jest dziś metrzano-autobusowy węzeł przesiadkowy Metro Wilanowska.

Lata 60. i 70. zaowocowały konkurencyjnym wobec pasażerskiego ruchu szynowego, rozwojem komunikacji samochodowo-autobusowej. Przewozy pekaesowe skutecznie podkradały kolejową klientelę, której systematyczne odpływy doprowadziły do całkowitego zaprzestania transportu pasażerskiego w 1991 roku. Dywizja towarowa utrzymywała się nieco dłużej – jej oficjalne zamknięcie miało miejsce pięć lat później, choć ostatnie kontrakty realizowane były jeszcze w roku 1997.
Przechrzczenie ze służby na rzecz tradycyjnych pasażerów i ładunku towarowego na weekendową atrakcję odbyło się tu na szczęście bez zbytniego bólu, bowiem już w latach 90. ukształtowały się podwaliny działalności turystycznej. Zawiązane pod koniec ubiegłego stulecia Towarzystwo Restauracji Grójeckiej Kolei Wąskotorowej w XXI wchodziło już jako Piaseczyńskie Towarzystwo Kolei Wąskotorowej i to bynajmniej nie dlatego, że nie było już co restaurować. Po przekazaniu kolei wąskotorowej piaseczyńskiemu samorządowi z rąk zarządzających instytucją od lat powojennych PKP, rozpoczął się kapitalny remont torowiska dotowany ze środków ONZ.
Ruch przywrócono wówczas na trasie Piaseczno-Tarczyn. Jest to całkiem malowniczy odcinek, który pokonaliśmy szybciej niż się tego spodziewaliśmy, mimo że roztrzęsiona do granic możliwości wąskotorówka, osiągając zaledwie trzydziestkę, pozostawiła sobie jeszcze 25 kilometrów na godzinę do limitu wyznaczonego możliwościami własnymi i szynowymi.



Po zamianie stron ruszyliśmy z powrotem w stronę Piaseczna. Na szczęście nie wiązało się to jeszcze z końcem wycieczki. Zabawa dopiero się zaczynała – czekał nas bowiem piknik na polanie w Runowie, który bez dwóch zdań zasługuje na kilka dodatkowych tuwimowskich wersów. Lista atrakcji mniej lub bardziej związanych z kolejami była dłuższa od literackiej lokomotywy.
Na pierwszy ogień – ogień. Kto nie zabrał wałówki ze sobą, ten może poratować się zapasami z pruskiego wagoniku, który w swych przepastnych czeluściach skrywał też krzesełka, leżaki czy wór pełen piłek. Kolejarze zastawili też pułapki finansowe o wiele bardziej spektakularne niż stoisko spożywczo-pamiątkarskie. Któż, po napełnieniu żołądka kiełbaskami z ogniska, nie skusiłby się na przejażdżkę bryczką po lesie i… własnoręczne poprowadzenie lokomotywy?





Wiemy, kto był w stanie zrezygnować z końskiego kółeczka wokół drzew, natomiast zamiany kierownicy na przepustnicę nie mogliśmy sobie odmówić. Pod czujnym okiem Pana Henia, który na piaseczyńskiej kolei pracuje od 1974 roku wykonaliśmy fachowy sprint po szynach. Wszak mistrz pozwolił „ile fabryka dała”.





A kiedy dziecięce towarzystwo, którego wśród uczestników pikniku było wcale niemało, pochłonęło już wszelkie zdomowe lub namiejscowe zapasy wałówki oraz wymęczyło pana Henia i konika (albo obu), nadszedł czas, aby kierownik pociągu – Pan Piasecki, który również może poszczycić się ponadczterdziestoletnim stażem pracy w piaseczyńskim zakładzie – sprawdził się w nowej życiowej roli: animatora czasu wolnego z zadatkami na nauczyciela wychowania wczesnoszkolnego. Na minisiedzonka ustawione niczym w plenerowej sali lekcyjnej zaprosił najmłodszych uczestników wycieczki na jedyne od dobrych kilku miesięcy zajęcia w rzeczywistości pozawirtualnej.
Jako sztandarową dziedzinę nauczania został wybrany język polski, a skoro o tematyce kolejowej mowa, to wiadomo już chyba, który ze znanych wierszy dla dzieci został wzięty na tapet. To też dobry moment, by przyznać się, że to właśnie podsycana wrodzoną kreatywnością pedagogiczna żyłka Pana Kazimierza stała się inspiracją do rymowanego wstępu. Inaczej jednak niż w naszym poście, dziecięcy kawalarz postanowił udowodnić, że Tuwim te ponad osiemdziesiąt lat temu nie opisał nic innego, jak właśnie rodzinną niedzielę z Piaseczyńską Koleją Wąskotorową. W myśl tych polonistycznych rewelacji podróżujący w wierszowanych wagonach słonie to najzwyczajniej w świecie rośli mężczyźni. Jaka szkoda, że wizja ta nie objęła swą interpretacyjną mądrością także tuwimowskich fortepianów czy armaty. No chyba, że nie cały kolejarski ekwipunek został wypakowany z wagonowego magazynu… Spośród całej tuwimowskiej poetyckości, najbardziej trafny w opisie piaseczyńskiej rzeczywistości, wydał się nam jednak wers: „i dudni, i stuka, łomoce i pędzi”.

Na leśnej polanie przewidziano też rodzicielsko-dziecięce przeciąganie liny, podczas którego kierownik pociągu sprawdził się w kolejnej roli – komentatora sportowego.

Nawet kiedy dotarliśmy już z powrotem na stację Piaseczno Miasto Wąskotorowe, nie musieliśmy jeszcze wybudzać się z kolejowego snu. W minionym wieku zatrzymał nas jeszcze spacer, podczas którego pracownicy zakładu pokazali nam swoje wielotonowe zabaweczki. To właśnie podczas tej wycieczki przekonaliśmy się, że barwniejszym i pomijanym w metryczce na stronie internetowej punktem w historii podwarszawskiej kolei wąskotorowej jest… bimbromotywa. W czasie wojny kreatywni i spragnieni kolejarze przerobili parowóz na kocioł do destylacji bimbru, posyłając tym samym Tuwimowi rymowaną odpowiedź: „stoi, nie syczy, burczy, nie sapie, coś z cienkiej rurki do butli tu kapie”.

Kiedy słuchaliśmy kolejarskich opowieści, do hali głównej w asyście pisków i chrzęstów zwożone były wagony, w których jeszcze niedawno jechały – jeśli wierzyć polanowemu wykładowi literackiemu – słonie i grubasy od kiełbasy. Minihala o przydomku „dniówkowa” kryje zaś pod swym dachem, którego historia albo jest mniej barwna, albo została podczas zwiedzenia przemilczana, istny kolejowy galimatias.





Oprócz nieco starszej siostry rumuńskiej lokomotywy, która była naszym pociągiem do przeszłości, mieliśmy też możliwość dogłębnej fraternizacji ze „spadem” z opolskiej cementowni (wszak lokomotywa cenna rzecz) oraz parowozem reprezentującym tym razem polską myśl techniczną. Dotarł on tu aż z pomorskich Gryfic, gdzie – krótko mówiąc – z szynami było krótko. A ponieważ pociąg do jazdy potrzebuje szyn, warto parkować go w ich pobliżu. Choć zaparkował tu w 2010 roku, jako sprawny, obecnie – aby ruszyć – wymagałby ogromnej troski, która objawić musiałaby się przede wszystkim rewizją wewnętrzną kotła. Na czymkolwiek ona polega, na pewno nie jest tania.









Spośród szynowych żelaźniaków najbardziej zapadła nam jednak w pamięć rodzima kreatywność objawiająca się wózkiem torowym (ewentualnie prościej: drezyną) z lat 70. Ta jakże przydatna do prac utrzymaniowych konstrukcja opiera się na podzespołach Żuka, od którego „pożyczyła” skrzynię, silnik i deskę rozdzielczą.





Nie da się ukryć, że opowieści te dalekie są od przyeksponatowych opisów w typowym muzeum kolejnictwa. Na stacji Piaseczno Miasto Wąskotorowe zawieruszyły się też gdzieś typowe dla takowych ekspozycji barierki odgradzające dostęp do prezentowanego taboru. Każdy tutejszy pracownik, z ręką na bezgranicznie kochającym kolej sercu przyznać może, że bramy piaseczyńskich lokomotywowni otwarte są szeroko dla wszystkich tych, którzy gotowi są umorusać się nieco smarem i wsłuchać w emocjonalne kolejowe relacje. Na pamiątkę naszej wizyty, oprócz rzecz jasna zakupu typowego magnesu czy breloczka, mogliśmy zaś poczęstować się śrubami mocującymi niegdyś szyny do podkładów, a dziś spoczywających w wielkim worze na środku hali głównej po zasłużonej, kilkudziesięcioletniej służbie. A wszystko to w myśl zasady „jak masz chęć, to se wkręć, śrubkę w…” i tak dalej.

Piaseczyński pociąg do przeszłości może mieć też wymiar swoistej terapii odmładzającej dalekiej od tradycyjnych kremów pod oczy. Organizatorzy wycieczki mogą bowiem bez wahania zagwarantować, że każdy uczestnik takiej wyprawy będzie młodszy od tutejszej kolejki wąskotorowej, a sporej części turystów nie było jeszcze na świecie, gdy Rumuni składali wożąca dziś gości lokomotywę.
Piaseczyńska Kolej Wąskotorowa – za i przeciw
Letni program wąskotorowy na niedzielę to znakomita zabawa dla całej rodziny i to nawet wtedy, gdy w jej skład wchodzą czworonogi. Piaseczyńskie Towarzystwo Kolei Wąskotorowej przewiedziało bowiem możliwość zakupu psiego biletu, a polana w Runowie to przecież znakomity spacerniak. W soboty przejazdy wąskotorówką organizowane są zaś w ramach Warszawskich Linii Turystycznych. Wtedy do Piaseczna gości dowiozą zabytkowe Ikarusy czy Jelcze – niegdyś wyklinane, gdy podjeżdżały na przystanek, a dziś wielu z nas na widok tych komunikacyjnych legend łezka zakręciłaby się w oku. Linia o numerze 51 nawiązującym do warszawsko-piaseczyńskiego połączenia trolejbusowego funkcjonującego w latach 1983-1995, po odjeździe z centrum przypomni historyczne wąskotorowe zasięgi, przejeżdżając przez plac Unii Lubelskiej i dawny Dworzec Południowy.

A gdyby ktoś chciał dalej śnić warszawski sen o kolei, nowa zabawka Piaseczyńskiego Towarzystwa Kolei Wąskotorowej – autosan H9 zabierze gości na historyczną przejażdżkę tam, gdzie nie sięgają już szynowe macki.
PS Piaseczyńska wąskotorówka aktywnie uczestniczy w Nocy Muzeów, a zasuwanie ręczną drezyną w tę i z powrotem po fragmencie torów na stacji Piaseczno Miasto Wąskotorowe to wspomnienie o nadprzyrodzonych zdolnościach wywoływania uśmiechu o każdej porze dnia i nocy.
Źródła:
- Grela J., Pociąg do przeszłości, „Kraina Jeziorki”, nr 1, 2020
- Grela J., Wróci linia 51, http://przegladpiaseczynski.pl/aktualnosci/wroci-linia-51/
- Pokropiński B., Kolej grójecka, http://kolejka-piaseczno.pl/kolejka-grojecka
- http://aleklasa.pl/liceum/c155-powtorka-z-epok-literackich/c166-dwudziestolecie/tworczosc-juliana-tuwima
- http://kolejka-piaseczno.pl/kolejka-grojecka/tabor
- http://kolejka-piaseczno.pl/stowarzyszenie