O Manchesterze można powiedzieć, że jest łódzkim bliźniakiem z nadwagą. Starszym – o ile na chwilę zagłuszymy szamoczącą się z tyłu głowy logikę i uznamy, że bliźniak rzeczywiście może być starszy. Dominował tu bowiem niegdyś właśnie przemysł włókienniczy i można uznać za swego rodzaju kolebkę rewolucji przemysłowej. W krajobrazie przeważały tu niegdyś fabryki i kominy, a w kwestii kolorystyki, to chyba nawet tęcze były tu szaro-szare. W porównaniu z ówczesnym zanieczyszczonym manchesterskim powietrzem, krakowski smog mógłby walczyć o palmę pierwszeństwa z tężniami w Ciechocinku w kwestii właściwości leczniczych.
Jeszcze na początku drugiej połowy ubiegłego stulecia roślinność, szczególnie w pobliskim Salford była tym, czym jest dla Polaków ciepłe morze i słońce na plaży – z własnych realiów tego najzwyczajniej w świecie nie znali. Nawet trawa była tu tak niespotykana, że Michael miał o niej absolutnie zielone pojęcie. Kiedy pierwszy raz ją zobaczył, pomyślał, że jest do jedzenia.
Duże pieniądze wysypały się, by zrewitalizować te tereny. Powstały na nich nowoczesne budynki, także mieszkalne, które wreszcie różnią się od typowych angielskich bliźniaków czy szeregowców.
Miejsce to przeczy też przekonaniu, jakoby w Manchesterze chciano zapomnieć o szkle i metalu jako budulcach. Za upływającym czasem nadążają nowoczesne apartamentowce, Millennium Bridge (który już nawet z nazwy powinien być nowoczesny) czy fikuśnobrylne Imperial War Museum. Wszystko to wkomponowane jest zaś w dawne kanały, wpływające do Manchester Ship Canal prowadzącego aż do Liverpoolu.


Na wypadek, gdyby Anglików opanowała skleroza lub chcieli zapomnieć o przeszłości tego miejsca, z chęcią przypomni ją galeria The Lowry.
L.S. Lowry (1887-1976) to jeden z niewielu malarzy, którzy w mojej opinii potrafił połączyć sztukę i niebanalną indywidualną technikę z sensownością przekazu. Wyzbył się on poczucia piękna i estetyki, utożsamianego już na przestrzeni epok z tajemniczością da Vinciego, subtelnością Rafaela Santiego czy kopniętymi kwadratami uparcie domagającymi się miana sztuki współczesnej. Lowry malował po coś. Nie tylko po to, żeby zabić czas, zarobić (skądinąd na brak pieniędzy nie narzekał) czy wyrazić z pomocą pędzla, farb i płótna burzę przeżyć szargających jego artystyczne ja.
Większość obrazów Lowry’ego niesie ze sobą silny ładunek historyczny. To swoisty pamiętnik, który zamiast literami, posługuje się barwą, przeważnie ponurą – w kwestii kolorystyki był to bowiem malarz raczej oszczędny. Nie szastał znajomością tęczy na prawo i lewo, malując ponure, szare, ciemne budynki, kominy, drogi, chodniki i ludzi. Ludzie na jego obrazach w wielu przypadkach snują się do fabryki/z fabryki (niepotrzebne skreślić) równie ponuro, jak unoszący się na tle błękitu szarości nieba dym ogarniający swym jestestwem całą przestrzeń.


W tej konwencji nawet jezioro z obrazu „The Lake” zostało brutalnie ogołocone ze swych walorów przyrodniczych, stając się raczej ponurym przemysłowym ściekiem osaczonym przez równie ponure fabryki.
A skoro już przy temacie zbiorników wodnych jesteśmy, to przejdźmy płynnie do akwenu zdecydowanie większego kalibru – obraz „The Sea” oddaje zaś bezgraniczną pustkę i bezkres otchłani oceanu wyjątkowo pozbawioną jeszcze śladów industrialnych. Cóż za optymistyczna wizja. Jednak utrzymana w szarościach rzecz jasna, jak na Lowry’ego przystało.
W dalszym przejściu ciężko już o płynność, co tym bardziej dokumentuje wszechstronność talentu malarza. Warto bowiem wspomnieć także o szczegółowym autoportrecie (któremu wybitnie daleko do photoshopowych popisów autorów okładek kolorowych gazet) lub też o wielu człekokształtnych wyobrażeniach na tyle dziwnych, że zasłużyły na własny portret lub też edycję zbiorową, gdy dopiero z kumplami tworzyły spójną manifestację dziwactwa.


Oprócz galerii, w budynku znajduje się także kino, kawiarenka czy sklepik, w którym oprócz przeróżnych gadżetów z motywami malarstwa Lowry’ego, kupić można wiele innych akcesoriów z szeroko pojętego zakresu sztuki. Zakres ten jest tak szeroki, że objął również nową kategorię – „suchar z pięciolinii”. Bo któż nie chciałby kupić podkładki do notowania z hasłem „Chopin Liszt”?

A skoro już o „go Chopin” mowa, to naprzeciwko galerii znajduje się, a jakże, Lowry Outlet.
Ciekawe, co główny zainteresowany powiedziałby na to, że kolorowe wystawy, które zatracając się w swej jaskrawości, zapomniały o skali szarości, mają czelność firmować się jego nazwiskiem.