Przeraźliwie octowa sałatka bulgurowa pochłaniana opatentowanym w Grazie modelem sztućca powstającego ze złączenia drewnianych patyczków do kawy śmiało mogłaby wzbudzać poranną atmosferę podłości, jednak nie w tak znakomitych okolicznościach, jak pokój w „Hotelu Sztuki” Fuchspalast w Sankt Veit an der Glan! W przestrzeni, w której o idealną krzywiznę łóżkowego zagłówka zadbano chyba nawet bardziej niż o dźwiękoszczelność i żabkoprzepustowość polskich autostrad, a sejfowe klamki, w celu nadania im należycie godnej prezencji, wykonano z plastikowego złota, nic nie może być przecież podłe!

Podana w plastikowym półmisku sałatka była zatem wykwintna, a jej konsumpcja tym dostojniejsza, że miała miejsce przy gustownie stylizowanym blacie i do tego odbywała się przy pomocy ekologicznych przecież, bo drewnianych „sztućców”. A skoro dzień zaczął się wręcz po królewsku, warto było pozostać na tej nobilitującej ścieżce zdarzeń. A zatem, kierunek: najznakomitszy bodaj zamek w całej Karyntii!
Zamek Hochosterwitz
Na wstępie wypadałoby wspomnieć, że średniowieczne dziedzictwo rodu Khevenhüllerów, których potomkowie po dziś dzień w zeznaniach podatkowych winni wpisywać pozycję „historyczna twierdza z IX wieku gruntownie zmodernizowana w wieku XVI”, poza niezwyciężoną i mimo tego nieistniejącą już fortecą w Grazie, to nasze pierwsze poważne spotkanie z austriacką sztuką warowną. Zafascynowani majaczącym coraz dosadniej w polu widzenia systemem murów i zabudowań immanentnie zrośniętych z górującym nad karynckimi polami wzgórzem, byliśmy więc skłonni zatrzymywać się co kilkaset metrów, by tylko uchwycić malowniczość przyrodniczo-architektonicznej sceny, która stała się naszym udziałem.


Z czasem okazało się jednak, że w Austrii o zabudowania zamkowe w formie okazałej lub ruinnej można się wręcz potknąć. W samej Karyntii, wikipedyczna lista wylicza ich aż 78, w całym kraju zaś 216. Nawet gdyby autorowi owego zestawienia przypadkiem umknęły jakieś czające się między zakrzaczonymi pagórkami ufortyfikowane pozostałości, juz sam rząd wielkości jest całkiem imponujący.
Wróćmy jednak do chwalebnej narracji zamku Hochosterwitz, któremu – jako godnemu ambasadorowi budowli z tej kategorii – należało się coś więcej niż tylko przejezdne spojrzenie. Przerzedzenie zasobów odwiedzających w drugiej połowie pandemicznego września sprawiło zaś, że tę wymienianą w karynckim TOP 10 atrakcję mogliśmy zwiedzać w całkiem kameralnym gronie. Na placu boju pozostali więc w zasadzie tylko weterani – niemieccy emeryci, których autokar przywitał nas na parkingowym klepisku u stóp wzgórza.

Dostęp do zamku pilnie strzeżony jest przez czternaście warownych bram ustawionych niczym kostki domina wzdłuż ponad sześciusetmetrowej drogi wijącej się na szczyt wzgórza. Groźnie wyglądające sekwencyjne fortyfikacje, niegdyś pogrom dla obcych wojsk, dziś zapraszają odwiedzających w dość kosztowną gościnę, a ich jedynym „strażnikiem” jest wejściowy kołowrotek, który dziarska członkini emeryckiego zlotu, nie będąc w stanie nawiązać porozumienia z postępem technologicznym objawiającym się pod postacią czytnika biletów, postanowiła oszukać przy pomocy bramki specjalnej.
Plan był niemal idealny – jedyni naoczni świadkowie, pozostali członkowie niemieckiej wycieczki, bez wahania stanęliby murem za swą emerycką siostrą, a przyglądającą się temu niezbyt zgrabnemu zajściu parę podróżników z Polski z pewnością łatwo byłoby obezwładnić i zmusić do milczenia. Powodzenie tej operacji zaprzepaścił jednak kolejny technologiczny wymysł – monitoring, który wywołał pracownicę oficjalnego zamkowego sklepu z pamiątkami do wszczęcia natychmiastowej interwencji. Zawrócona w pół kroku ryzykantka musiała więc nadłożyć drogi, by zakręcić kołowrotkiem.
A morał z bajki taki, że… bramna droga krzyżowa nie stanowiła dla młodych duchem członków niemieckiej wycieczki żadnego problemu. Na wszelki jednak wypadek w 1993 roku oddano do użytku panoramiczną windę wspinającą się na 105 metrów w zaledwie 95 sekund. Wydaje się to idealny, chociaż dodatkowo płatny (ale mowa przecież o bogatych niemieckich emerytach) sposób na zajęcie najlepszego stolika w zajmującej praktycznie całą przestrzeń zamkowego dziedzińca kawiarence, która jest głównym punktem zainteresowania większości odwiedzających.


























Nockalmstraße
Nareszcie! NARESZCIE!!! 33 kilometry alpejskich serpentyn między Innerkrems na północy a Ebene Reichenau na południu. Dystans wprawdzie wydaje się komiczny – tyle to przecież możemy zrobić na warszawskiej obwodnicy w kilkanaście minut. Próżno tu jednak szukać długiej prostej i trzech pasów w obu kierunkach. Zainaugurowana w 1981 roku Nockalmstraße to więc kiepskie raczej okoliczności do przetestowania osiągów nowego Ferrari, choć niejeden samochód z okładki magazynu dla dorosłych dzieci płci męskiej zaznaczył tu swą obecność rykiem silnika. Czasem warto przecież poćwiczyć zakręty, których jest tu aż 52+. A skąd ten popularny ostatnimi czasy w określonej treści wiadomościach „+”? Kategorię zakrętu na Nockalmstraße zyskują tylko najostrzejsze zakrzywienia, zbliżone do 180-stopniowych zawrotek. Pozostałe „lekko w lewo/prawo” nie załapały się zaś do tej zaszczytnej kategorii.


Patrząc na otaczające Nockalmstraße góry Nockberge (i Alpy w ogóle) ciężko sobie wyobrazić, że ich miejsce zajmował niegdyś Ocean Tetydy, który musiał jednak ulec siłom tektonicznym. Choć na reakcję miał aż trzydzieści milionów lat, nie zdołał zapobiec ruchom górotwórczym będących efektem zderzenia płyt tektonicznych postępującego mniej więcej w tempie rosnącego paznokcia. Góry Nockberge wypiętrzyły się więc na wysokość nieco ponad 2400 metrów, a Tetyda musiała zadowolić się obszarem zbliżonym do powierzchni Morza Śródziemnego.

Niekorzystny wskaźnik migracji spowodowany upadkiem lokalnego górnictwa w drugiej połowie ubiegłego stulecia zahamować mogła tylko jedna siła – turystyka. W latach 70. zaplanowano budowę 18 kolejek linowych i wyciągów, a także dwóch wiosek hotelowych dysponujących trzema tysiącami miejsc noclegowych. Aż 94 procent uczestników karynckiego referendum z 1980 roku zadecydowało jednak, że efekt procesów tektonicznych jest dla nich wart więcej niż „narciarski cyrk” (określenie zaczerpnięte z oficjalnej strony Nockalmstraße), dlatego jedynym praktycznie projektem budowlanym, który uchronił się przed proekologicznym lobby jest malownicza trasa Nockalmstraße idealnie wkomponowująca się w pagórkowaty krajobraz. Niedługo potem utworzono tu park narodowy, a starania w zakresie przemyślanej ochrony i wyeksponowania przyrody zostały docenione w 2012 roku statusem rezerwatu biosfery UNESCO. Inaczej jednak niż w przypadku form ochrony zmierzających do zachowania możliwie najdzikszego oblicza przyrody, dopuszcza się tu hodowlę, która z perspektywy alpejskich łąk jest zbawienna w kontekście zachowania różnorodności biologicznej. W rezerwacie biosfery Nockberge hoduje się też 69 gatunków ptaków, z których 13 znajduje się na „czerwonej liście” gatunków zagrożonych wyginięciem.
A więc Mili Państwo: nie drażnimy zwierzątek, nie zrywamy kwiatków, nie schodzimy z wytyczonych ścieżek, a samochód parkujemy tylko na specjalnie wyznaczonych miejscach, których jest tu całkiem sporo.














Bez względu na obecność niewidzialnych istot, obiektywna prawda naocznie objawiona głosi, że jest to naprawdę ponadprzeciętnej urody krajobraz. Może więc warto byłoby zostać w tych niezwykłych okolicznościach dłużej niż tylko na czas rozwleczonego 33-kilometrowego przejazdu z punktu A do punktu B? Nic prostszego, wiele z przydrożnych rodzinnych jadłodajni dysponuje pokojami gościnnymi. Mało tego, jedna z gospód oferuje nawet usługi SPA. I to nie byle jakie!

Zakład przyrodoleczniczy Karlbad istnieje od ponad trzystu lat i jest prawdopodobnie najstarszym w całej Austrii. Przez ostatnie dwa wieki w tutejszym procesie uzdrawiania gości, a przed laty cierpiących na reumatyzm rolników, nie zmienił się nawet najmniejszy szczegół, o co z największą troską dbają przedstawiciele rodziny Aschbacher, w której rękach od pokoleń tkwi ten przybytek. Tradycja zobowiązuje do tego stopnia, że właściciele po dziś dzień są na bakier z elektrycznością.

Wykorzystywana do leczniczych kąpieli woda pobierana jest bezpośrednio ze znajdującego się pod budynkiem lekko radioaktywnego źródła Karl i specjalnymi rynnami kierowana wprost do drewnianych wanien, które – chcąc nazywać rzeczy po imieniu – wypadałoby raczej określić korytami. Nawet jeśli przypuszczalnie zimna albo wręcz lodowata woda napełniła już korytowanny, jeszcze nie czas, by zapraszać gości na niezapomniany relaks. Odpowiednie właściwości temperaturowo-mineralne nadawane są dopiero przez zanurzanie w niej kamieni, „upieczonych” uprzednio w piecu, na którym, z całkiem dużym prawdopodobieństwem, równocześnie przygotowywane są posiłki dla kuracjuszy. Proces kamiennego podgrzewu wody jest naprawdę skuteczny – po około piętnastu minutach można już gotować się w czterdziestostopniowej „zupie”, która dodatkowo wzbogacona została cennymi odskalnymi minerałami. Wtedy właśnie głazy zamieniane są na kuracjuszy, którzy – aby zachować cenne właściwości powstającej w wyniku kamiennego zanurzenia pary, niczym kołdrą, nakrywają się deskami aż po szyję, aby spędzić tak około czterdziestu minut, po których należałoby, igrając z szokiem termicznym, ochłodzić ciało w pobliskim strumieniu. Być może jeszcze o własnych siłach, warto po tych atrakcjach dotrzeć do łóżka na zasłużony odpoczynek, a pełen kąpielowy turnus powinien trwać od jednego do dwóch tygodni.








Niestety, ze względu na dość krótki „sezon wannowy” nie było nam dane przekonać się, czy Karlbad to bardziej kraina uzdrowień i relaksacji, czy może jednak sala tortur, w której Matka Natura odpłaca rodzajowi ludzkiemu za grzechy przeciwko przyrodzie.


Za wysokościowo-kulinarno-pogodowy punkt kulminacyjny przejazdu Nockalmstraße obraliśmy przewyższenie Eisentalhöhe. W kwestii wyniesieniowej nie mieliśmy dużego wyboru – wyżej niż tutejsze 2 042 metry n.p.m. w rozsądnych odstępach od asfaltu być się po prostu nie dało. A skoro w tym właśnie miejscu, oprócz panoramicznych widoków, na turystów czeka też rodzinna gospoda, nie mogliśmy zjeść nigdzie indziej jak właśnie tu:



Okazało się jednak, że pogodzie nie spodobało się nasze estetyczno-konsumpcyjne uniesienie, dlatego nim jeszcze zdążyliśmy dowiosłować wszystkie łyżki boskiego wywaru, coraz bardziej upierdliwe krople deszczu, odczuwalne nawet pomimo przyniesionych naprędce z bagażnika sztormiaków, zagoniły nas do skądinąd całkiem urokliwego wnętrza chatki, w którym o domową atmosferę dbała radośnie krzątającą się przesympatyczna właścicielka.

Na czas posiłku, zaproponuję Ci zaś, Miły Czytelniku, grę obrazkową, polegającą na poszukiwaniu różnic pomiędzy dwoma poniższymi obrazkami:


Cóż, w wyniku cennej lekcji o zmienności górskich warunków atmosferycznych, reszta przejazdu upłynęła nam w estetycznych okolicznościach z drugiego zdjęcia.


Porsche Automuseum Gmünd
Przez malowniczą trasę Nockalmstraße przejechaliśmy trzynastoletnią Kią cee’d. A co by było, gdyby 52 turbozakręty i resztę biedazakrętów pokonać Porsche 993 GT2 z 1995 roku albo legendarnym modelem 356 – pierwszym masowo produkowanym samochodem spod znaku tej marki? Niestety tego się nie dowiedzieliśmy. Wiemy za to, gdzie można je obejrzeć i bynajmniej nie sugerujemy tu, że zaraz po przejażdżce pierwszą z alpejskich dróg widokowych w Austrii, w wyniku nagłej zmiany planów, wybraliśmy się prosto do odległego o jakieś czterysta kilometrów w linii prostej Stuttgartu. To wszystko, co dziś sygnowane jest czarnym koniem na tle herbu złożonego z motywów związanych z symboliką Wirtembergii, zaczęło się bowiem znacznie bliżej – niecałe pół godziny drogi od Innerkrems – w miasteczku Gmünd.
Dzisiejsza siedziba Porsche, w wyniku drugowojennych zawirowań, nie stanowiła przestrzeni napędzającej konstruktorską kreatywność. Coraz rzęsiściej na Stuttgart spadające bomby lotnicze zmusiły kilkunastoletni zakład do wyprowadzki, a schronienia udzieliła mu właśnie karyncka oaza spokoju. Od 1944 roku prace nad modelem 356 prowadzone były w zaadoptowanym na potrzeby produkcyjne dawnym tartaku, w którym około trzystu pracowników usiłowało nie pozabijać się nawzajem z powodu częściowych i maszynowych braków. A jakby tego było mało, ich szef, za sprawą nazistowskiego romansu, w wyniku którego powołano do życia „auto dla ludu” – popularnego Garbusa zwanego oryginalnie Żukiem (to zaskakujące, jak odmienny jest polski Żuk, a przecież oba nazewniczo odwołują się do tego samego żyjątka) czy pojazd Kübelwagen opracowany na potrzeby armii niemieckiej, w okresie powojennym doświadczył, delikatnie mówiąc, problemów wizerunkowych. Podczas dwudziestomiesięcznego epizodu, który spędził pod okiem władz francuskich, sklasyfikowany jako zbrodniarz wojenny, produkcję nadzorował jego syn Ferdynand Anton Ernst Porsche, znany powszechniej, jakoby dla łatwiejszego odróżnienia go od taty, Ferrym Porsche. Wspólnymi siłami, pierwszy seryjnie produkowany „Porszak” oficjalnie dotknął asfaltu w 1948 roku, a tajemniczą cyfrową kombinację nazewniczą wyjaśnia pewna anegdota, według której dopiero projektowi o numerze 356 udało się uzyskać pozwolenie na jazdę po drogach.
Pamięć po tamtych wydarzeniach jest tu dziś wiecznie żywa dzięki handlarzowi antyków i zarazem założycielowi Automuseum Porsche, Helmutowi Pfeifhoferowi, który jako dzieciak chodził do szkoły w rodzinnym Gmünd wraz z synami ówczesnych konstruktorów Porsche. Pewnego dnia, zamiast kopać piłkę na podwórku, pojechał na rowerze do zakładu firmy, gdzie przez grube drewniane drzwi obserwował, jak składane są pierwsze 356, które w owych czasach bardziej przypominały pewnie statki kosmiczne, aniżeli nudne przedwojenne pojazdy. Na własny, wysysany wówczas wzrokiem wprost z taśmy produkcyjnej egzemplarz 356 był w stanie pozwolić sobie dopiero około dwudziestu lat później. Niedługo potem, mógł zaś o nim mówić „moje pierwsze Porsche 356”, bowiem Pfeifhofer zadbał o bliźniacze towarzystwo swojej zdobyczy, a także rozszerzył zbiory o kilkadziesiąt innych modeli.
W ferworze powiększania kolekcji aż do 48 samochodów, Pfeifhofer kupił też nietypowy garaż, w którego rolę wcieliła się lokalna stajnia dworska. Sześć lat po tym fakcie, w 1982 roku otworzył jedyne prywatne muzeum Porsche, którego oczkiem w głowie jest model 356 z najpierwszej gmündzkiej serii, noszący numer seryjny kutego ręcznie aluminiowego nadwozia: 356 0020.










Obecnie za sterami muzeum, podobnie jak za kierownicą ukochanego czerwono-czarnego Porsche 964 RSR zasiada syn Helmuta, Chrostoph, który do ojcowskiej „biblioteczki motoryzacyjnej” dołożył własny rozdział motorsportowy. Początkowo w wyścigach startował wyłącznie w celach rozrywkowych, chociaż deklarują to chyba wszyscy, którzy podium mogą oglądać tylko z dolnych lokat w tabeli wyników. Przełom nastąpił w 2014 roku wraz z odstąpieniem od formuły „one man show” i skompletowaniem zespołu, który umożliwił mi skupienie się wyłącznie na jeździe, przejmując jego dotychczasowe obowiązki „boksowe”.





Przeciwwagą dla motoryzacyjnego epizodu w Gmünd, jest współczesne zaprzedanie miasta mackom sztuki. Liczne wystawy, muzea, plenery – tej uwznioślającej działalności sprzyjać ma położenie między dwoma parkami narodowymi – wspomnianym już Nockberge oraz Hohe Tauern, który dopiero miał nas zaskoczyć i zauroczyć.



W celu przypieczętowania atmosfery podniosłości, która stała się naszym udziałem, zanim jeszcze zrobiło się ciemno, udaliśmy się… na zakupy, wyciągnąwszy tym samym naukę z rozpaczliwych jedzeniowych poszukiwań poprzedniego dnia. Poszukując gmündzkiego marketu, natknęliśmy się na – nomen omen – rekreacyjny przejazd kolumny fanatyków Porsche, którzy śmiało mogliby utworzyć ze swych okazów niejedną wystawę. Na sklepowym parkingu zaś pewien zaznajomiony z wybitnie okrojoną wersją słownika języka polskiego Austriak stwierdził, że nas bardzo kocha. Zaskoczeni tym nie do końca chyba trzeźwym wyznaniem, pouśmiechaliśmy się do niego, jakoby odwzajemniając te uzewnętrznione prosto z mostu uczucia. Aby ta pełna niezręczności chwila wzajemnej adoracji nie trwała jednak zbyt długo, szybciutko spakowaliśmy zakupy do bagażnika i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Naszym noclegowym celem okazało się miasteczko Villach. Czekało tam na nas łóżko w prawdopodobnie najlepszej turystycznej lokalizacji w okolicy – stylowo urządzonym i znakomicie wyposażonym, a do tego wyjątkowo korzystnym cenowo pokoju sieci Limehome z widokiem wprost na plac kościelny w samiusieńkim centrum.



Nie pora jednak na sen – aż do godziny 22:00 czynne były bowiem karynckie termy w Villach.

Nie podejmując się rozstrzygnięcia relaksacyjno-architektonicznego dylematu, w ostatniej chwili zdążyliśmy jeszcze skorzystać z tutejszych zjeżdżalni. Tuż za nami wstęp do zamykanej wcześniej niż cały kompleks wieży wodnego szaleństwa zagrodził niezbyt przekonującą taśmą Polak, który – jak przypuszczamy – wpuścił nas na ostatni zjazd tego dnia wyłącznie po narodowościowej znajomości. A było warto, bowiem – choć rura ani nie najszybsza, ani nie najdłuższa, to zbieranie rozlokowanych na trasie zjazdu dotykowych checkpointów okazało się znakomitą zabawą, z którą mieliśmy styczność pierwszy raz w życiu (i niestety ostatni, bowiem nawet narodowe względy nie wpuściły nas już na kolejny zjazd).
Źródła:
- Albert B., Karlbad, Nockalmstrasse, http://sagen.at/doku/quellen/quellen_kaernten/karlbad.html
- Burchard P., Porsche Master 429 – ciągnik bardzo prestiżowy, http://auto-swiat.pl/klasyki/oldtimer/porsche-master-429-ciagnik-bardzo-prestizowy/g6pm01f
- Pritchard R., Ghosts of Gmünd. We look at the eighth oldest surviving Porsche in the world, http://excellence-mag.com/issues/263/articles/ghosts-of-gmund
- http://austriadirect.com/nockalmstrasse-panoramic-road/
- http://autokult.pl/t/52973,porsche-356
- http://automobilsport.com/christoph-pfeifhofer-supersport-meister-alpenpokal-museumsdirektor—129205.html
- http://auto-museum.at/index.html
- http://auto-museum.at/museum.html
- http://burg-hochosterwitz.com/burganlagen/lift/
- http://burg-hochosterwitz.com/en/castle/
- http://burg-hochosterwitz.com/en/castle/14-gates/
- http://burg-hochosterwitz.com/en/castle/church/
- http://burg-hochosterwitz.com/en/castle/hochburg/
- http://burg-hochosterwitz.com/en/castle/inclined-railway/
- http://burg-hochosterwitz.com/en/history/family-history/
- http://eisentalhoehe.at/
- http://europeanbestdestinations.com/destinations/eden/gmund/
- http://glockenhuette.com/2019/03/22/servus/
- http://glockenhuette.com/nockberge/
- http://glockenhuette.com/wunschglocke/
- http://hochrindl.at/was-wo/ausfluege/item/karlbad
- http://innerkrems.at/aktivitaeten/nockalmstrasse-2/?lang=en
- http://kaerntentherme.com/en/prices/
- http://kaerntentherme.com/en/service-info/good-to-know/architecture/
- http://karyntia.pl/atrakcje-w-karyntii/castles/hochosterwitz-castle/
- http://karyntia.pl/atrakcje-w-karyntii/quality-seal/porsche-museum-gmuend/
- http://limehome.com/en/about-us/
- http://navtur.pl/place/show/4051,zamek-gmuend
- http://newsroom.porsche.com/en/2019/history/porsche-911-magazine-episode-13-sports-car-dna-356-gmuend-19078.html
- http://nockalmstrasse.at/na/en/index
- http://nockalmstrasse.at/na/en/motorsandtyres/themotorsandtyres
- http://nockalmstrasse.at/na/en/nockalmroad/history
- http://nockalmstrasse.at/na/en/nockalmroad/thenockalmroad
- http://nockalmstrasse.at/na/en/nockberge/biospherereservenockberge
- http://nockalmstrasse.at/na/en/nockberge/thenockberge
- http://porschefremont.com/porsche-logo-meaning/
- http://visitcarinthia.at/attractions/quality-seal/porsche-museum-gmuend/
- http://vitalpina.info/de/ern%C3%A4hrung/kn%C3%B6del-nocken-nudeln-plenten-sind-die-4-tiroler-elementen-tiroler-volksweisheit/82-19273.html