Kiedy tylko wydobyliśmy się z zakamarków lotniska w Tromsø, zamiast przed siebie (lub ewentualnie pod nogi, co mogło mieć kluczowe znaczenie dla układu kostno-stawowego), od razu spojrzeliśmy w górę, żeby upewnić się czy przypadkiem zorza polarna nie wypisała nam na niebie hasła powitalnego. Naszym oczom ukazały się jednak tylko chmury, które – być może podświadomie – przybrały jakby zielonkawy odcień. Nie ma przecież co ukrywać – zobaczenie na własne oczy zorzy polarnej to główny powód naszego wyjazdu poza koło podbiegunowe.





Czy zapełniające nasze smartfony ciasteczkowe reklamy promujące koloryzację włosów w zorzowych barwach to przypadek? Nie sądzę. Nic więc dziwnego, że solidną czasową rezerwę na zorzowe podchody, mieliśmy przewidzianą każdego dnia, pomijając niezbyt długi przyjazdowy wieczór, który z przyczyn zdroworozsądkowych należało przeznaczyć na strategiczne zapełnienie lodówki. Na pierwszą próbę poszukiwania zielonych świateł wprosiliśmy się (oczywiście nie za darmo) do tradycyjnego namiotu Samów – lavvu.
To chyba idealny moment, aby wspomnieć, że w centrum Tromsø znajduje się dosłownie kilka typowych punktów zbornych, w których gromadzą się turyści poumawiani na przeróżne rodzaje wycieczek zorganizowanych. Najpopularniejsze bodaj miejsce zbiórek stanowi wycieraczka przed głównym wejściem do hotelu Radisson Blu. Ciekawe, czy – z punktu widzenia właścicieli tej najsłynniejszej chyba tromsøńskiej noclegowni – kłębiąca się przed drzwiami turystyczna zgraja, bynajmniej niezainteresowana luksusowymi pobytami hotelowymi, jest bardziej przekleństwem czy błogosławieństwem? Mieliśmy sporo czasu, żeby się nad tym zastanawiać, bowiem na miejsce zbiórki naszej wycieczki, które – rzecz jasna – również znajdowało się przed głównym wejściem Radissona, dotarliśmy sporo przed czasem. Przysiadłszy na ławeczce, ustawionej zapewne z myślą o gościach hotelowych, obserwowaliśmy, jak nad wyraz ogarnięci przewodnicy pakują turystów do podstawianych w ilościach hurtowych busów i autokarów. Żaden z nich nie okazał się jednak naszym zorzowym rydwanem i – co gorsza – po ustąpieniu turystycznego przesilenia na placu boju pozostaliśmy tylko my i równie zdezorientowana zaistniałą sytuacją para.


Choć najbliższa okolica wraz z oddaleniem się ostatniego busa zamieniła się w krajobraz pozbawiony jakiegokolwiek ruchu kołowego, punktualnie o godzinie zbiórki, na horyzoncie pojawił się niewielki van, z którego – po koślawym raczej parkowaniu – wysiadł radosny mężczyzna w średnim wieku, ubrany w taki sposób, że dużo bardziej pasowałby do niego powóz konny niż konie mechaniczne (czyli – zachowując poprawność polityczną – miał na sobie tradycyjny strój Samów). Zorzowa wycieczka w samowym wydaniu odbyła się w gronie tak kameralnym, jak to tylko możliwe, bowiem na zaproszenie mężczyzny odpowiedzieć mogła oprócz nas jedynie towarzysząca nam od kilku minut para. Tak też się stało i – ku naszemu niemałemu zaskoczeniu – okazało się, że wcale nie musieliśmy przełamywać poznawczych lodów po angielsku, bowiem naszymi tymczasowymi towarzyszami podróżniczymi okazali się: rodowity Polak z Tych, mieszkający obecnie w Szwajcarii, oraz jego znajoma z Hong Kongu.
W dźwiękach polsko-angielskich (niestety pan Sam nie miał już nic wspólnego z Polską, choć nasze tradycyjne zlepki wyrazowe powtarzał dość ochoczo) rozmówek rozpoczęliśmy oddalanie od znanego nam już centrum Tromsø, a ponieważ czyniliśmy to także przy pomocy wydrążonych pod miastem tuneli, (które notabene niebywale upraszczają tutejsze realia komunikacyjne) całkowicie straciliśmy orientację w terenie. Od czego jest jednak smartfonowa lokalizacja? Sam porwał nas na dużo większą od lądowej „łezki”, na której mieści się Tromsø, wyspę Kvaløya – do miejsca położonego wzdłuż drogi 858, określonego w ofercie wycieczki mianem „wioski Samów”. Rzeczywistość domagała się jednak nazwania stanu rzeczy namiotem lavvu zaaranżowanym przy dwudziestopierwszowiecznym już domostwie goszczącego nas małżeństwa Samów.

Niemniej jednak, początkowa faza wieczorku zapoznawczego, która odbyła się przy ognisku – na uformowanych z lodu i śniegu ławach nakrytych skórami, okazała się bardzo przyjazna, czego nie zmąciły nawet mroczne cienie zdobiącego otoczenie poroża reniferów tańczące na białej tafli w świetle świec.

Po ożłopaniu się gorącym i przesłodkim naparem z jagód, zostaliśmy zaproszeni do wnętrza namiotu, w którym przeszliśmy do konkretów – tradycyjnego posiłku Samów. Ponieważ żywot tego słynnego ludu północy – przed ukierunkowaniem w stronę chociażby biznesu turystycznego – nierozerwalnie związany był z hodowlą reniferów, nikogo nie zdziwi chyba fakt, że podstawowy składnik pożywienia Samów stanowi mięso ich rogatych przyjaciół. Podawane jest ono w formie gulaszozupy – bidosu, którego skład, poza obowiązkowym reniferowym wkładem, okazał się bardzo krótki: z typowego arktycznego kociołka (ach – zapomniałem, że w tradycyjnym namiocie lavvu gotowano dla nas w przesiąkniętych cywilizacją aluminiowych garnkach) wyłowiliśmy jeszcze marchewkę i ziemniaki. Przed erą ziemniaczaną, bidos jadany był zaś z chlebem. Odsłona ta bywa popularna także i dziś.


Prostota składu wprost przekłada się na walory smakowe bidosu. Samo zaś mięso renifera – poza kwestiami etycznymi zabraniającymi zabijania „tych rogatych słodziaczków” – cechuje się ponoć uzdrawiającym wręcz właściwościami odżywczymi i – jak zapewniał mnie pan Sam – znakomicie wpływa na potencję. Nim jednak zdążyliśmy na dobre poparzyć sobie języki i przełyki gorącym reniferowymi wywarem, od stołów w zadymionym ogniskowymi oparami namiotu poderwało nas wołanie współpracującego z samową rodzinką fotografa, który zwabił swym przybyciem… tańczącą zieloną damę!
Efektom „wow” w miarę trwania tego subtelnego podniebnego pokazu w wokołonamiotowej scenerii mogło nie być końca, gdyby nie fotograficzne opamiętanie. Po początkowych achach i ochach postanowiliśmy zatem spróbować uwiecznić to niezwykle zjawisko, co – jak nietrudno się domyślić – nie było łatwym zadaniem. Na pocieszenie – na naszą korzyść działało to, że obiektywy aparatów (także tych smartfonowych) widzą zorzę dużo bardziej zieloną niż ludzkie oko rozpoznające przemierzające niebo nieśmiałe wstęgi jako kolor biały z niewielką raczej domieszką zieleni.


Samowie – jako rdzenni ludzie północy – absolutnie nie podzielali naszych zachwytów, na spokojnie doglądając płonącego w namiocie i na lodowym ganku ognia. Ta nudna dla tubylców codzienność, w języku Samów nazywana jest „guovssahasat”, co oznacza: światło, które wydaje dźwięk. Niestety przy samowym domku słyszeliśmy co najwyżej silniki samolotów startujących z pobliskiego lotniska, jednak nie śmiemy nawet próbować zakwestionować zorzowych szeptów w nienaznaczonym cywilizacją górskim krajobrazie. Zorzowy mistycyzm tym bardziej potęguje przekonanie, jakoby – pod postacią zielonych świateł – bytującym na Ziemi „docześniakom” ukazywali się ich praprzodkowie. Z drugiej jednak strony, samowa kreatywność doprowadziła do wykorzystania świetlnych wstęg także w praktyczny sposób. Kiedy bowiem arktyczna dzieciarnia za nic w świecie nie chciała dać się zagonić do łóżek, sprzedawano im bezczelnie kit, że na zewnątrz szaleją pod niebem złe duchy i trzeba natychmiast myć zęby, żeby ich nie rozgniewać. Współczesna proporcja między czasem spędzanym na zewnątrz i w domu, skutecznie doprowadziła już chyba do unieważnienia tej groźby.

Zielonkawa lady okazała się zalotna i nieśmiała, bowiem po około półgodzinnych fotograficzno-optycznych podchodach zniknęła na dobre, jakoby zapraszając nas do dokończenia przerwanego poczęstunku. Powrót do namiotowej uczty odbywał się w atmosferze ulgi powszechnie panującej wśród całej naszej czwórki: udało się – widzieliśmy ją na własne oczy! Może to i dobrze, że zorza oderwała nas od jedzenia, bowiem przez długie minuty odmrażania palców na przyciskach aparatu, gorący z początku bidos zdążył wreszcie ostygnąć do temperatury niestanowiącej zagrożenia dla ludzkiego organizmu. Podany zgodnie z planem spotkania po „słonym” deser śmiało mogliśmy zaś zinterpretować jako podarunek dla zmysłu smaku po niedawnej uczcie dla wzroku. Norweskie słodkości okazały się tak proste, że aż niewyobrażalnie pyszne! Cóż jest bowiem trudnego w posmarowaniu typowego tutaj płaskiego miękkiego chleba lefse masłem z dodatkiem cynamonu i cukru? Niby nic, a jednak „danie” to moglibyśmy jeść bez końca.

Do maślano-cynamonowego-cukrowego nieba w gębie, samowe małżeństwo zaproponowało nam kawę, która okazała się jednak dużo bardziej gorzką i kwaśną odmianą tego, co kawą nazywamy w Polsce. Pozostaliśmy więc przy popijaniu poczęstunku sokiem z (gumi)jagód. Niekulinarny dodatek do tej uczty stanowiło zaś zaspokojenie kolejnego zmysłu – tym razem słuchu. Zmaterializowało się ono pod postacią samowej żony, która zaprezentowała nam tradycyjny śpiew Samów – joik.
Według ludowych wierzeń, joikowe opowieści podkradzione zostały arktycznym wróżkom oraz elfom i w gruncie rzeczy, nietypowe brzmienie joikowania śmiało mogłoby na to wskazywać. Tradycyjnie joik śpiewany jest ku pokrzepieniu bliskiej osoby, a jego treść stanowi obraz śpiewającego w życiu tego, dla kogo jest wykonywany. Śmiało można by więc rzec, że „dostanie joika” jest w kulturze Samów nie lada zaszczytem.
Tamtego pamiętnego wieczora w joikowym repertuarze nie znalazła się jednak pieśń będąca uzewnętrznieniem samowej żony w naszym kierunku, lecz utwór Mari Boine, która stała się symbolem emancypacji Samów w XX wieku. Tytuł kompozycji – „Gula Gula” – przetłumaczyć można jako: słuchaj, słuchaj. A więc posłuchaliśmy.

Podkład muzyczny do tego emocjonalnego wykonania stanowiło niezbyt chyba rytmiczne uderzanie w ozdobny bębenek, którego pierwowzór znajduje się w Niemczech. Tę zapewne równie dźwięczną, co oryginał kopię nasza solistka zakupiła przed laty od samowego handlarza z Rosji.

Zorzowo-joikowy spektakl w tej całkiem antycywilizacyjnej (jeśli przymknąć oko na nowoczesne garnki czy sąsiadujące z namiotem domostwo) scenerii wprawił nas w iście mistyczne nastroje.
Kiedy zaś spałaszowaliśmy już wszystkie podbiegunowe przysmaki, Samowie zaproponowali nam alternatywę najbliższych wydarzeń. Standardowy plan samowo-zorzowego wieczoru zakładał pokolacyjną pogoń za zieloną damą, jednak – ze względu na to, że zorza wprosiła się na reniferową ucztę – za jednym zamachem mogliśmy postawić „ptaszki” przy obu punktach programu i wrócić wcześniej do domu. Ale zaraz, przecież poszukiwania z profesjonalnym fotografem niemal na wyłączność wliczone były w cenę wycieczki, a zdecydowanie nie wyglądał on na chętnego do zwrotów pieniędzy. Poza tym – zorzy, przynajmniej po jednym razie, nigdy za wiele.
Scenerią naszej pogodowej próby cierpliwości okazała się pobliska, położona wzdłuż drogi 862 przemalownicza dolina, której równoleżnikowe zorientowanie – zbieżne z najczęstszym kierunkiem pojawiania się zórz – zwiększało szansę na całkowite zazielenienie okolicy przy jednoczesnym odcięciu cywilizacyjnym. Prowadzącą wzdłuż doliny drogę jakikolwiek objaw ruchu kołowego nawiedza niezwykle rzadko, więc hipotetycznych zorzowych fotografii nie zmąciłaby żadna reflektorowa smuga. Ponieważ w miłych okolicznościach fotograficzno-protipowych rozmów minęło nas już całkiem sporo pojazdów – mieliśmy pełne podstawy sądzić, że – gdyby nie śnieżno-lodowa kołderka przykrywająca dno doliny, śmiało zdążylibyśmy już zapuścić pierwsze korzonki.
Pełny wampirzy księżyc świecił na tyle jasnym światłem, że umożliwiał nam głębokie i przeciągłe spojrzenia w oczy, jednak dużo atrakcyjniejsze, nawet wobec przeciągłej bezzorzowej passy, okazało się uchwycenie zboczy doliny. Pomimo mających przypomnieć naszym marznącym kończynom status ożywiony, szamańskich podskoków w zmrożonym tylko z wierzchu śniegu, który pod większym naciskiem zabierał nas w niespodziewaną kilkudziesięciocentymetrową podróż do wnętrza Ziemi, tamtego wieczora zorzy już niestety nie przywołaliśmy.


Następnego dnia portfele i przyszłe wieloletnie turystyczne plany po wizycie u Samów, domagały się niskobudżetowej wersji polowania na zorzę. Za punkt obserwacyjny wybraliśmy górujące nad miastem wyniesienie Storsteinen położone na stałym lądzie połączonym z tromsøńską wyspową łezką ikonicznym z punktu widzenia krajobrazu miasta mostem Tromsøbrua. 421-metrowe wzniesienie firmowane jest jako najlepszy zorzowy taras widokowy okolicy i w sumie nic w tym dziwnego – jego konkurencja praktycznie nie istnieje.

Na szczyt, w zaledwie cztery minuty można dostać się funkcjonującą od 1961 roku kolejką gondolową. Nowoczesne wagoniki dwudziestopierwszowiecznej jej odsłony, nazwano Foką oraz Niedźwiedziem polarnym, pomimo braku jakichkolwiek wskazań wzorniczych ku temu. Zarówno Foka, jak i Niedźwiedź zdolni są pochłonąć 28 pasażerów. Nie należeliśmy jednak do grupy pożartych, bo miało być przecież niskobudżetowo, a przejazdy kolejką z pewnością nie są realizowane charytatywnie.
Różne opinie znaleźliśmy w mapach Google pod pinezką zaznaczoną u podnóża alternatywnego – schodowego podejścia, o którego odpowiednie właściwości zadbali w latach 2017-2018 zaimportowani z Nepalu Szerpowie. Określane na cześć tybetańskich budowniczych schody – Sherpatrappa, zdaniem niektórych forumowiczów, są absolutnie „nieprzechodnie” zimą, podczas gdy inni prześcigali się w podawaniu czasów swych sprinterskich śnieżnych podejść. Jako przedstawiciele młodej jeszcze (przynajmniej ciałem) grupy społecznej bez szczególnych anatomicznych przeciwwskazań do górskiej wspinaczki uznaliśmy, że przecież nie szkodzi spróbować, nawet jeśli całkiem prawdopodobnym scenariuszem mogłoby się okazać uznanie wyższości śnieżnych zasp i stoków (zakładaliśmy wszak, że Szerpowie nie objęli swej konstrukcji usługą zimowego odśnieżania ani nie zainstalowali ogrzewania podschodowego).




Podejście zapowiadało się całkiem optymistycznie. Po pierwsze, z przeciwka (a zakładaliśmy, że jest tylko jedno przeciwko, jakim był obrany przez nas za cel szczyt wzgórza) mijali nas liczni wspinacze, a wśród nich także osoby w średnim wieku z kijkami do nordic walkingu. Po drugie zaś, wydrążone w śniegowej pokrywie półmetrowe niekiedy otwory butowe, okazały się znakomitym wspinaczym ułatwieniem, dużo mniej męczącym od drążenia własnych zapadających się śnieżnych śladów. Mało tego, po kilku minutach zdobywania wzniesienia, minęła nas schodząca z góry para trzymająca się za ręce. Jakżeż więc trasa ta mogła stanowić przeszkodę nie do pokonania, skoro stała się dla nich romantyczną randkową scenerią?


Im dalej w las, tym wydrążone w śniegu ślady stawały się zjawiskiem coraz rzadszym, a wytyczona pomiędzy drzewami trasa wyraźnie się wyludniała. Największy psikus nasza górska premia w Tromsø sprawiła nam na klasycznym rozstaju dróg. Nie orientując się za bardzo w treściach komunikowanych przez drogowskaz i nie mając kogo zapytać o kierunek dalszej wędrówki, wybraliśmy ścieżkę o większym stężeniu ludzkich śladów na metr kwadratowy zaśnieżonej powierzchni.

O tym, jak bardzo błędna była to decyzja przekonywaliśmy się stopniowo, w miarę jak sygnały ludzkiego butowania w tym miejscu rzedły, aby w rezultacie zniknąć całkowicie, pozbawiając nas wskazówek odnośnie dalszej trasy wędrówki.


Wkrótce dotarliśmy też do górnej granicy lasu, co niosło ze sobą wprawdzie pewien pierwiastek optymistyczny – wszak im wyżej się znaleźliśmy, tym bliżej byliśmy celu – jednak pokrycie następującego przed nami terenu krajobrazem drzewiastym uniemożliwiała konkretna jego cecha – stromość, która o mały włos nie pokrzyżowała nie tylko działalność dendrotwórczej, lecz także naszych planów wspinaczkowych. Kiedy nawet wspomagana rakami przyczepność nie potrafiła powstrzymywać ześlizgiwania się butów ze zlodowaconej czapy górskiej, konieczna okazała się… dodatkowa para nóg. Wspinaczka na czworaka znacznie ograniczyła zsuwanie się ze zbocza, jednak nawet to pierwotne podejście do poruszania się nie umożliwiało przemieszczenia się ku górze. Odrębną kwestią był do tego fakt, że zgubiwszy wydeptany szlak, nie byliśmy nawet pewni, czy podejmujemy walkę w dobrym kierunku (o ile za jedyny słuszny kierunek nie uznać dezercji). Z drugiej jednak strony nie trzeba być przecież Bearem Gryllsem, żeby ogarnąć, że skoro mieliśmy dotrzeć na szczyt, to powinniśmy zmierzać tam, gdzie jest stromo. A tak przecież właśnie było…
Ponieważ nasze raki, to wersja absolutnie miejska, do zestawu nie dołączono bynajmniej gratisowego czekana. Jedynym rozwiązaniem, jakie w tamtym momencie przyszło mi na myśl, było więc „wykopywanie” czubami butów płyciutkich lodowych półek, które stanowiły dla nas oparcie w zaistniałej sytuacji. Tempo wędrówki drastycznie więc spadło, a dramaturgii całemu zajściu przydawał jeszcze fakt, że znudzone naszymi ślamazarnymi wykopkami Słońce zaszło w międzyczasie za górski horyzont.

Jakież to było szczęście, gdy po wspinaczkowym epizodzie, na horyzoncie ujrzeliśmy słupy wysokiego napięcia. Hura! Cywilizacja! Przecież one na pewno niosą zbawienny, życiodajny prąd wprost do górnej stacji kolejki, a skoro tak, to przynajmniej odnaleźliśmy wreszcie zelektryfikowany drogowskaz prowadzący do celu. Popadanie w huraoptymistyczną spiralę było jednak wysoce niewskazane, bowiem przestrzeń podsłupowa, choć już dużo bardziej płaska, wciąż potrafiła zaskoczyć nagłym wśniegowym zapadnięciem czy poślizgiem.

Dwie utraty równowagi i jeden zgubiony (na szczęście odnaleziony kilka kroków wcześniej) rak później z ciemności wyłonił się obrys niewielkiej chatki – czy to już nasza upragniona stacja-restauracja-cywilizacja? Niemożliwe, przecież jest zbyt mała, wygląda co najwyżej na domek tromsøńskiego pustelnika – pomyśleliśmy.
Kolejne ostrożne kroki później okazywało się jednak, że majaczenie na horyzoncie odbywało się dalej niż się tego spodziewaliśmy. Proste zależności podpowiedziały zaś, że skoro byłaby to pustelnicza samotnia, a cel naszej chyba już tułaczki znajdować miał się jeszcze za nią, spadłby chyba ze wzgórza. Na szczęście przypuszczenia te były całkiem zasadne – wkrótce ujrzeliśmy innych mrokołazów zmierzających z bliżej niezidentyfikowanej ciemności w stronę niedoszłej chatki pustelnika, która faktycznie okazała się upragnionym światełkiem cywilizacji w tym śnieżno-lodowym tunelu.



Ostatni newralgiczny moment wycieczki stanowiło zejście z lodowego nasypu na odśnieżony poziom drzwi wejściowych do budynku, co – pomimo wydrążenia w lodzie schodków – dużo bezpieczniejsze okazało się na czworaka. Do względnie cieplejszego wnętrza weszliśmy, by priorytetowo skierować swoje kroki do łazienki. Naprawdę ciężko powiedzieć, czy skuteczniejsze właściwości przemaczające miały lodowe wytarzanki wspinaczkowe czy może jednak wewnętrzne czynniki fizjologiczne wywołane zbyt ciepłym jak na ten stopień aktywności ubiorem.






Zaspokoiwszy podstawowe funkcje życiowe, przypomnieliśmy sobie, po co tak naprawdę wdrapaliśmy się na „dach Tromsø”. Nadzieja miała tamtego wieczora kolor zielony i to niemal dosłownie. W pędzących po niebie chmurach, raz po raz odsłaniających rozświetloną latarniami i światłami domostw panoramę miasta, dopatrywaliśmy się zielonkawej poświaty. Hipotetyczny zorzowy pokaz pozostał jednak ukryty pod kurtyną pary wodnej.






Prawdopodobnie żadna siła nie zmusiłaby nas do nocnego zejścia ze wzgórza, pomimo że od tej strony być może łatwiej byłoby trafić na szerpowski szlak, a nawet jeśli nie, to mogliśmy przecież zejść znaną nam już trasą po własnych śladach. Zgodnie zdecydowaliśmy się więc skrócić kilkugodzinne zejście ekstremalne do czterominutowego zjazdu kolejką. Jakież było nasze zaskoczenie, gdy w kolejce do wagonika spotkaliśmy poznany poprzedniego dnia tysko‑hongkoński tandem podróżniczy.



Następnego dnia polowanie na zorzę nawet huraoptymiści podjudzeni przez absolutnie niewiarygodne aplikacje z zorzowymi prognozami odłożyliby na później. Emanowanie podniebną wyrozumiałością i nadzieją uniemożliwiały bowiem rzęsiste krople deszczu dobywające się z szczelnej chmurowej pierzyny, jaką nakryła Tromsø kapryśna pogoda. Ostatnia z szans na zobaczenie zorzy przypadła zatem na pożegnalną tromsøńską noc. Jako punkt obserwacyjny ponownie wybraliśmy wyniesienie Storsteinen, a na szczycie (tym razem zdobytym już w „zmotoryzowany” sposób) przekonaliśmy się, że ponownie nie byliśmy w tej kwestii pionierami. Zorzowe nadzieje dzielili z nami zarówno przybysze z dalekiej Azji, jak i profesjonalni lokalni fotografowie, których zasoby sprzętowe pod względem cen zakupy przekroczyły zapewne wielokrotnie koszty pobytu w Tromsø. Plany jednych i drugich bezwzględnie krzyżowały jednak pędzące po niebie niekończące się zasoby zachmurzenia.




Kolejne godziny oczekiwania w szczytowej kawiarence upływały nam jednak dość szybko za sprawą przywiezionych z Polski krzyżówek, a siłę i energię do kolejnych stokowych spacerów zapewniały nam wyjątkowo oryginalne smakowo norweskie sztokfiszowe chipsy rybne.


Prędzej czy później wpisywanie tych samych od lat haseł przestało jednak zabijać upływające minuty z zadowalającą skutecznością, a suchawe dorszowe zakąski powoli stawały nam już ością w gardle. Zgodnie uznaliśmy więc, że nie możemy w nieskończoność odwlekać tak bardzo niechcianych przygotowań do powrotu. Powrotny kurs kolejką odbyliśmy jednak, dowodząc naszej niekonsekwencji, jako że postanowiliśmy wyjść zorzy na spotkanie jeszcze jeden raz.
Ostatnie z ostatnich podejść przypadło na środek nocy, gdyż według nadużywanych przez nas pomimo licznych rozczarowań zorzowych prognoz, to właśnie o godzinie trzeciej chmurna pokrywa miała się przerzedzić. Ciężko nawet zarzucić meteorologicznym wróżbiarzom kłamstwa, bowiem faktycznie zdarzyły się wówczas całkiem spore prześwity. Nie okazały się one jednak wystarczająco godnym zaproszeniem dla zielonej podniebnej damy.


Znacząc na pokrytej grubą warstwą śniegu zmrożonej tafli najwyższej próby esy floresy, zastanawiałem się, jak dobre mogłoby być przyspieszone ujęcie z drona obrazujące całą tę sytuację będącą nierówną walką nadziei z niecierpliwością. Wkrótce i Gabi, stojąca do tej pory na brzegu (a przynajmniej to właśnie brzegu spodziewała się pod grubą warstwą śniegu, który pokrywał całą przestrzeń dookoła) przełamała lody jeziornych obaw (na szczęście bez przełamywania tafli jeziora), by wziąć udział projekcie coraz bardziej zrezygnowanych śnieżnych szlaczków.
Podpatrzona przez przypadkowych przechodniów śnieżna scenka rodzajowa, w ramach której, niczym małe mróweczki wydeptywaliśmy spirale niecierpliwych i głodnych zorzy śladów, śmiało mogła zostać odebrana jako co najmniej dziwna. Tyle tylko, że w Norwegii rzadko kiedy spotyka się tłumy gapiów, a o grono przygodnych wielbicieli tym bardziej ciężko o trzeciej w nocy. Świadkami naszych zorzowych zaklinań byliśmy więc jedynie my sami oraz… chmury. Jedna z nich, jakby chcąc nam zakomunikować, jak płonne są nasze nadzieje, przyjęła postać śmiejącej się twarzy. Inna zaś przybrała kształt dinozaura, co uznaliśmy za próbę urozmaicenia naszego nocnego spaceru.
Zorza polarna okazała się zjawiskiem jeszcze bardziej kapryśnym niż podwójna tęcza. Szczęśliwi ci, którym udało się zobaczyć spektakl zielonych świateł w każdą noc podbiegunowego wyjazdu. A jeśli dodatkowo nie przykrywał go nawet najmniejszy skrawek chmurowej kurtyny, gorąco rekomendujemy udanie się do najbliższego punktu z kuponami lotka.


Pomimo, iż tańcząca podniebna dama zdecydowanie nas nie rozpieściła, jesteśmy jej ogromnie wdzięczni, za skromny pokaz, który stał się naszym udziałem przy namiocie Samów. Tak jak Tromsø uważa się za bramę Arktyki, tak nasz tromsøński wyjazd traktujemy jako połknięcie zielonkawego bakcyla. Zorzo! My się jeszcze kiedyś zobaczymy!
Źródła:
- Konieczny K., Sowa W., Norwegia. Inspirator podróżniczy, Wydawnictwo Pascal, Bielsko-Biała 2019
- Nilsson L. M. i in., Diet and lifestyle of the Sami of southern Lapland in the 1930s–1950s and today, International Journal of Circumpolar Health 70:3/2011
- http://fjellheisen.no/en/
- http://fjellheisen.no/en/adventures/hiking/
- http://fjellheisen.no/en/adventures/the-sherpa-staircase/
- http://grandma-in-lapland.com/the-sami-story-about-the-norther-lights-and-niekija-the-daughter-of-the-moon/
- http://northwildkitchen.com/bidos-sami-reindeer-stew/
- http://visitnordic.com/en/attraction/prestvannet
- http://visitnorway.com/typically-norwegian/sami-people/rebirth-of-the-joik/